Panie szkolące nas w ośrodku adopcyjnym niejednokrotnie wspominały, że na spotkania z kandydatami najchętniej zapraszają takie rodziny ado, których historia jest trudna, skomplikowana albo jedno i drugie. Celem takiej selekcji jest zapewne „postraszenie” przyszłych rodziców, a dokładniej – pokazanie im, na co się decydują i z czym być może będą musieli się zmierzyć. Nie odmawiam tej strategii słuszności; jeżeli ktoś ma się wycofać, lepiej, żeby zrobił to na etapie kursu, niż po fakcie, kiedy rzeczywistość go przerośnie.
Po otrzymaniu upragnionej kwalifikacji opuściliśmy ośrodek z poczuciem, że:
– czekamy na dziecko w wieku 0-2 lata, ale raczej możemy liczyć na starsze, niż na noworodka;
– dzieci do adopcji w ogóle nie ma, więc TEGO telefonu powinniśmy się spodziewać najwcześniej za rok, może półtora;
– otrzymamy propozycję dziecka chorego, z deficytami i mocno obciążonym wywiadem.
Dlaczego dzisiaj o tym piszę? Karolina z Naszego Bąbelkowa kilka dni temu umieściła mój blog w zestawieniu wartościowych witryn o adopcji (za co ogromnie dziękuję!). Jest to dla mnie miłe wyróżnienie, a przede wszystkim zaszczyt, że się tam znalazłam, bowiem pozostałe wspomniane przez nią blogi rodziców ado są wspaniałymi źródłami informacji, porad i wirtualnych spotkań. Poczułam się zobowiązana, żeby wrócić do tematu przysposobienia na łamach Stożków, głównie z myślą o ewentualnych nowych Czytelnikach, ale nie tylko. I pomyślałam sobie, że w rozmaitych artykułach prasowych lub na forach tematycznych bardzo często o adopcji pisze się patetycznie, smutno albo po prostu w 100% poważnie. Absolutnie nie uważam, że to źle. Sądzę natomiast, że czasem warto trochę rozluźnić atmosferę. I właśnie dlatego, mimo że tłusty czwartek był przedwczoraj i pewnie wszyscy macie już dosyć pączków, dolewam mnóóóóstwo różowego lukru do tej intenetowej beczki dziegciu.
Nastawialiśmy się zatem, że po kilkunastu miesiącach od szkolenia otrzymamy propozycję dziecka starszego niż w naszych marzeniach, mającego za sobą trudną przeszłość, a w sobie wiele bólu i nieufności do świata. Tymczasem pół roku później siedzieliśmy naprzeciwko pań z OA i słuchaliśmy o tym, że czeka na nas kilkudniowa dziewczynka. Ci z Was, którzy śledzą bloga od dłuższego czasu, wiedzą, że byliśmy na to kompletnie nieprzygotowani – przede wszystkim organizacyjnie. Nie mieliśmy w domu NICZEGO dla noworodka i to jak najbardziej dosłownie. W dodatku czas gonił… Tydzień po telefonie z OA byliśmy już w komplecie: półprzytomni z emocji i zmęczenia my oraz niczego nieświadoma, zdrowa i NAPRAWDĘ NASZA Księżniczka.
Tzw. karta dziecka, zawierająca dane maluszka i jego rodziny biologicznej, oczywiście znacznie odbiegała od ideału. Nie będę się wdawać w szczegóły, ale można było z niej wyczytać ryzyko zaistnienia naprawdę wielu problemów różnej natury. Na początku mieliśmy niejasne wrażenie, że trzymamy na rękach tykającą bombę o niewiadomej sile rażenia, która prędzej czy później wybuchnie. Krótko po otrzymaniu pieczy zaczęliśmy więc zalecony przez neonatologa rajd po lekarzach, którzy po kolei wykluczali rozmaite przypadłości.
Nasza tykająca bomba vel Księżniczka Mimi ma dzisiaj dwa latka. Często, patrząc na nią, musimy z P. wzajemnie się przekonywać, że jest prawdziwa. Czasem zastanawiamy się, czym sobie zasłużyliśmy na takie szczęście. Mała rozwija się prawidłowo; może nie jest kolejnym wcieleniem Einsteina, nie mówi pełnymi zdaniami i nie dorosła jeszcze do odpieluchowania, ale też nie daje nam póki co żadnych poważniejszych powodów do niepokoju. Owszem, weszła w fazę buntu dwulatka, potrafi wpaść w histerię w najmniej odpowiednim miejscu czy momencie, jednak nie odbiega w tym zakresie od rówieśników urodzonych i wychowywanych w rodzinach biologicznych.
Jest towarzyska, dość śmiała i przeważnie pogodna. Zaraża śmiechem całe otoczenie. Jej niania* powiedziała nam ostatnio, że nigdy dotąd nie widziała dziecka, które jest tak urocze i… które tyle je 🙂 . W ciągu sześciu godzin młoda wchłonęła bowiem nie tylko przygotowany przez nas prowiant, ale dodatkowo dwie kromki domowego chleba z sardynką (?!) i całego naleśnika z jabłkami.
Nasza córcia dba o najbliższych po swojemu, na przykład sprawiedliwie rozdając całuski; jeśli pójdzie cmoknąć tatę, to za chwilę przychodzi do mnie i na odwrót. Dzieli się jedzeniem, nawet jeśli oznacza to wpychanie nam do ust obślinionej bułki. Wypowiada słowo „misiu” w taki sposób, że za każdym razem się rozpływamy. Ostatnio zaczyna rozumieć pojęcie własności i bardzo konsekwentnie wylicza, co jest „tati”, co „mami” a co jej (czyli „moje” albo „Mimi”).
Chodzi spać regularnie i już od daaaawna przesypia całe noce (chociaż oczywiście od jednej i drugiej reguły zdarzają się wyjątki; jeden właśnie przed chwilą nastąpił 😉 ). Lubi chodzić do żłobka, a opiekunki mówią, że jest kochana. Ma niesamowicie bystre oko, potrafi dostrzec najdrobniejsze detale – na przykład pieska, który znajduje się… na koszulce lalki trzymanej przez dziecko na zdjęciu w ulotce reklamowej.
Garnie się do prac domowych; wyciera rozlane przez siebie picie, zbiera okruszki, wyrzuca śmieci („fufuje”) do kosza. Wstawia i rozwiesza pranie, naśladuje przygotowywanie potraw, próbuje odkurzać.
Pewnie, że czasem działa nam na nerwy – na przykład wtedy, kiedy wrzaskiem domaga się jakiejś błahostki (z punktu widzenia dorosłego oczywiście) i za nic nie daje się opanować; chwilami sprawia, że wzdychamy z rezygnacją – choćby wówczas, gdy po raz osiemnasty w ciągu poranka przynosi do układania te same puzzle; bywa i tak, że po prostu wykańcza nas fizycznie, do tego stopnia, że kładziemy się spać właściwie razem z nią. Tylko co z tego, skoro każdy jej uśmiech wynagradza wszystko po stokroć?
Z dnia na dzień fakt przysposobienia przez nas Księżniczki traci swoją magiczną otoczkę. Przestaje być źródłem lęku, niepewności, niewiadomych, a staje się po prostu punktem startowym naszych rodzinnych perypetii.
Jeszcze raz dziękując Karolinie za umieszczenie „Takich tam stożków…” w tak zaszczytnym rankingu, chcę tym wpisem podkreślić, że takie „różowe” i słodkie do bólu historie adopcyjne też się zdarzają. Może nie ma w tej baśni tęczy i jednorożców, ale za to jest Księżniczka w piżamce z ukochaną Myszką Minnie i z podusią w kształcie serca pod pachą.
*Niania wspomaga nas w sytuacjach awaryjnych, np. kiedy mała nie może jeszcze wrócić do żłobka po chorobie, a nam się skończyło zwolnienie lekarskie.