Droga po szczęście, Taka tam rodzina adopcyjna

Adopcyjny pączek z różowym lukrem, czyli słodkie poprawiny po tłustym czwartku

pink

Panie szkolące nas w ośrodku adopcyjnym niejednokrotnie wspominały, że na spotkania z kandydatami najchętniej zapraszają takie rodziny ado, których historia jest trudna, skomplikowana albo jedno i drugie. Celem takiej selekcji jest zapewne „postraszenie” przyszłych rodziców, a dokładniej – pokazanie im, na co się decydują i z czym być może będą musieli się zmierzyć. Nie odmawiam tej strategii słuszności; jeżeli ktoś ma się wycofać, lepiej, żeby zrobił to na etapie kursu, niż po fakcie, kiedy rzeczywistość go przerośnie.

Po otrzymaniu upragnionej kwalifikacji opuściliśmy ośrodek z poczuciem, że:

– czekamy na dziecko w wieku 0-2 lata, ale raczej możemy liczyć na starsze, niż na noworodka;

– dzieci do adopcji w ogóle nie ma, więc TEGO telefonu powinniśmy się spodziewać najwcześniej za rok, może półtora;

– otrzymamy propozycję dziecka chorego, z deficytami i mocno obciążonym wywiadem.

Dlaczego dzisiaj o tym piszę? Karolina z Naszego Bąbelkowa kilka dni temu umieściła mój blog w zestawieniu wartościowych witryn o adopcji (za co ogromnie dziękuję!). Jest to dla mnie miłe wyróżnienie, a przede wszystkim zaszczyt, że się tam znalazłam, bowiem pozostałe wspomniane przez nią blogi rodziców ado są wspaniałymi źródłami informacji, porad i wirtualnych spotkań. Poczułam się zobowiązana, żeby wrócić do tematu przysposobienia na łamach Stożków, głównie z myślą o ewentualnych nowych Czytelnikach, ale nie tylko. I pomyślałam sobie, że w rozmaitych artykułach prasowych lub na forach tematycznych bardzo często o adopcji pisze się patetycznie, smutno albo po prostu w 100% poważnie. Absolutnie nie uważam, że to źle. Sądzę natomiast, że czasem warto trochę rozluźnić atmosferę. I właśnie dlatego, mimo że tłusty czwartek był przedwczoraj i pewnie wszyscy macie już dosyć pączków, dolewam mnóóóóstwo różowego lukru do tej intenetowej beczki dziegciu.

donuts-2969490_960_720

Nastawialiśmy się zatem, że po kilkunastu miesiącach od szkolenia otrzymamy propozycję dziecka starszego niż w naszych marzeniach, mającego za sobą trudną przeszłość, a w sobie wiele bólu i nieufności do świata. Tymczasem pół roku później siedzieliśmy naprzeciwko pań z OA i słuchaliśmy o tym, że czeka na nas kilkudniowa dziewczynka. Ci z Was, którzy śledzą bloga od dłuższego czasu, wiedzą, że byliśmy na to kompletnie nieprzygotowani – przede wszystkim organizacyjnie. Nie mieliśmy w domu NICZEGO dla noworodka i to jak najbardziej dosłownie. W dodatku czas gonił… Tydzień po telefonie z OA byliśmy już w komplecie: półprzytomni z emocji i zmęczenia my oraz niczego nieświadoma, zdrowa i NAPRAWDĘ NASZA Księżniczka.

Tzw. karta dziecka, zawierająca dane maluszka i jego rodziny biologicznej, oczywiście znacznie odbiegała od ideału. Nie będę się wdawać w szczegóły, ale można było z niej wyczytać ryzyko zaistnienia naprawdę wielu problemów różnej natury. Na początku mieliśmy niejasne wrażenie, że trzymamy na rękach tykającą bombę o niewiadomej sile rażenia, która prędzej czy później wybuchnie. Krótko po otrzymaniu pieczy zaczęliśmy więc zalecony przez neonatologa rajd po lekarzach, którzy po kolei wykluczali rozmaite przypadłości.

smiley-3905722_960_720

Nasza tykająca bomba vel Księżniczka Mimi ma dzisiaj dwa latka. Często, patrząc na nią, musimy z P. wzajemnie się przekonywać, że jest prawdziwa. Czasem zastanawiamy się, czym sobie zasłużyliśmy na takie szczęście. Mała rozwija się prawidłowo; może nie jest kolejnym wcieleniem Einsteina, nie mówi pełnymi zdaniami i nie dorosła jeszcze do odpieluchowania, ale też nie daje nam póki co żadnych poważniejszych powodów do niepokoju. Owszem, weszła w fazę buntu dwulatka, potrafi wpaść w histerię w najmniej odpowiednim miejscu czy momencie, jednak nie odbiega w tym zakresie od rówieśników urodzonych i wychowywanych w rodzinach biologicznych.

Jest towarzyska, dość śmiała i przeważnie pogodna. Zaraża śmiechem całe otoczenie. Jej niania* powiedziała nam ostatnio, że nigdy dotąd nie widziała dziecka, które jest tak urocze i… które tyle je 🙂 . W ciągu sześciu godzin młoda wchłonęła bowiem nie tylko przygotowany przez nas prowiant, ale dodatkowo dwie kromki domowego chleba z sardynką (?!) i całego naleśnika z jabłkami.

Nasza córcia dba o najbliższych po swojemu, na przykład sprawiedliwie rozdając całuski; jeśli pójdzie cmoknąć tatę, to za chwilę przychodzi do mnie i na odwrót. Dzieli się jedzeniem, nawet jeśli oznacza to wpychanie nam do ust obślinionej bułki. Wypowiada słowo „misiu” w taki sposób, że za każdym razem się rozpływamy. Ostatnio zaczyna rozumieć pojęcie własności i bardzo konsekwentnie wylicza, co jest „tati”, co „mami” a co jej (czyli „moje” albo „Mimi”).

Chodzi spać regularnie i już od daaaawna przesypia całe noce (chociaż oczywiście od jednej i drugiej reguły zdarzają się wyjątki; jeden właśnie przed chwilą nastąpił 😉 ). Lubi chodzić do żłobka, a opiekunki mówią, że jest kochana. Ma niesamowicie bystre oko, potrafi dostrzec najdrobniejsze detale – na przykład pieska, który znajduje się… na koszulce lalki trzymanej przez dziecko na zdjęciu w ulotce reklamowej.

Garnie się do prac domowych; wyciera rozlane przez siebie picie, zbiera okruszki, wyrzuca śmieci („fufuje”) do kosza. Wstawia i rozwiesza pranie, naśladuje przygotowywanie potraw, próbuje odkurzać.

Pewnie, że czasem działa nam na nerwy – na przykład wtedy, kiedy wrzaskiem domaga się jakiejś błahostki (z punktu widzenia dorosłego oczywiście) i za nic nie daje się opanować; chwilami sprawia, że wzdychamy z rezygnacją – choćby wówczas, gdy po raz osiemnasty w ciągu poranka przynosi do układania te same puzzle; bywa i tak, że po prostu wykańcza nas fizycznie, do tego stopnia, że kładziemy się spać właściwie razem z nią.  Tylko co z tego, skoro każdy jej uśmiech wynagradza wszystko po stokroć?

Z dnia na dzień fakt przysposobienia przez nas Księżniczki traci swoją magiczną otoczkę. Przestaje być źródłem lęku, niepewności, niewiadomych, a staje się po prostu punktem startowym naszych rodzinnych perypetii.

unicorn-3964925_960_720.png

Jeszcze raz dziękując Karolinie za umieszczenie „Takich tam stożków…” w tak zaszczytnym rankingu, chcę tym wpisem podkreślić, że takie „różowe” i słodkie do bólu historie adopcyjne też się zdarzają. Może nie ma w tej baśni tęczy i jednorożców, ale za to jest Księżniczka w piżamce z ukochaną Myszką Minnie i z podusią w kształcie serca pod pachą.

*Niania wspomaga nas w sytuacjach awaryjnych, np. kiedy mała nie może jeszcze wrócić do żłobka po chorobie, a nam się skończyło zwolnienie lekarskie.

Takie tam różne

Potwory z głębin i reszta menażerii

Podobno podczas naszego pobytu nad Bałtykiem w jednym z mieleńskich hoteli ludzie potruli się salmonellą. Jako że Polak Polakowi zawsze dobrze życzy, medialne wzmianki o tym zdarzeniu były okraszone najszczerszymi wyrazami współczucia, w  stylu: „Dobrze im tak, 500+ na wakacjach” czy też „Do Mielna jeździ tylko patologia” lub bardziej wyrafinowanych: „Janusz z Grażyną i Sebastianem będą rzygali za parawanem”. I to jest właśnie ten moment, w którym czuję, że muszę coś sprostować. Turyści nad polskim morzem to nie tylko Janusz, Grażyna, 500+, parawany i salmonella. Galeria postaci jest o wiele bogatsza i ciekawsza!

fonsz

Wąż piaskowy

Bardzo pospolity gatunek. Wypełza na plażę bladym świtem i wygrzewa się w słońcu aż do jego ostatnich promieni. Żywi się lodami Bambino oraz piwem przechowywanym w mokrym piasku. Można go poznać po czerwonej (rzadziej złotobrązowej) skórze, którą często zrzuca całymi płatami, co jednak nie zniechęca go do dalszego opalania. Najczęściej leży na otwartej przestrzeni, czasem także chłodzi się w morzu lub kryje za krzewami parawanowymi. Można go wtedy wywabić okrzykami: „Prażona kukurydza, mrożona kawa, jagodzianki, zimne piweczko” lub „Nawet Neptun wyszedł z wody, żeby zjeść Bambino lody”.

beach-1436821_960_720

Klasyka gatunku

Skoro jesteśmy przy plażowaniu, to nie można ich pominąć: łysiejącego pana z brzuszkiem zakrytym rozciągniętym białym podkoszulkiem, obowiązkowo noszącego klapki i skarpetki… oraz towarzyszącej mu pani z widoczną nadwagą, w wielkim słomianym kapeluszu i plastikowych okularach przeciwsłonecznych, dla której ikoną stylu jest Mamoniowa z „Rejsu”. Pobyt nad wodą rozpoczynają od rozbicia parawanu, wbijanego w piasek klapkiem i najlepiej otaczającego ich całkowicie – bo po co komu widok na morze?

penguin-156669_960_720.png

Bałtyckie pingwiny

To my! I wcale nie dlatego, że lubimy zimno. Pingwinią rodzinkę można poznać po tym, że na jej czele pingwinim kroczkiem człapie roczne pingwiniątko, a za nim w identycznym stylu  stroskani rodzice, w razie czego osłaniający pisklaka skrzydłami, żeby nie spadł z promenady albo przypadkiem nie odfrunął – taki maluch przecież jeszcze nie wie, że nie umie latać, więc może mu się niechcący ta sztuka udać i co wtedy? Pingwin i Pingwinowa zwykle mają bardzo sprecyzowane wymagania dotyczące zakwaterowania i wyżywienia: najbardziej atrakcyjna miejscówka to taka pomiędzy placem zabaw, placem zabaw a placem zabaw i względnie niedaleko od plaży.

pool-690034_960_720

Royal Family na urlopie

Ten gatunek zamieszkuje wyłącznie hotele cztero- i pięciogwiazdkowe, najchętniej z basenem, prywatną plażą i oddzielnym pomostem. Jego przedstawiciele wybrali Mielno tylko dlatego, że Emiraty są już passé, a na Malediwy nie można dolecieć z Radomia. Przeważnie gardzą pieszym transportem, miejscami publicznymi i przesmażonymi frytkami. Dlatego też stołują się jedynie w hotelowej restauracji, ewentualnie jeżdżą (koniecznie samochodem) do modnych wśród wyższych sfer lokali w sąsiednich miejscowościach. W innych przypadkach rzadko opuszczają swoją luksusową enklawę. Zarażenie salmonellą po prostu nie może ich dotyczyć, wszak wiadomo, że bakcyl wybiera tylko ofiary z czterocyfrową wypłatą i nigdy nie odważyłby się zaatakować Royal Family.

advertise-768067_960_720

Łowca okazji

Interesujący gatunek drapieżnika. Ma silnie rozwinięty instynkt łowiecki, dzięki któremu zaraz po przyjeździe wie już, gdzie można zjeść dwa dania w cenie jednego, gdzie jest najtańsze piwo, a gdzie w godzinach szczytu nie ma tłumów. Zwykle porusza się na czele stada, dając sygnały głośnymi okrzykami i nerwowymi ruchami kończyn, kiedy tylko zobaczy wolny stolik w restauracji, krótszą kolejkę do kasy w supermarkecie albo obniżkę cen pamiątkowych skarpetek z napisem „Wilk morski”.

man-2555188_960_720

Niemiecki emeryt

Nosi szorty, koszulę z krótkim rękawem, okulary polaryzacyjne i kaszkiet albo kapelusz. Porusza się pieszo lub mercedesem, ewentualnie audi bądź volkswagenem. Głośno mówi, żeby nikt nie miał wątpliwości co do jego pochodzenia. Robi mnóstwo zdjęć – najczęściej budynków lub innych obiektów, najrzadziej towarzyszącej mu żonie. Stołuje się w lokalach serwujących bigos, pierogi, schabowego i piwo regionalne, które następnie z grymasem niezadowolenia porównuje z rodzimym. Chętnie stosuje nieliczne znane mu polskie zwroty, głównie grzecznościowe. Zostawia wysokie napiwki w euro, a obsługa jeszcze długo po jego wyjściu zastanawia się, dlaczego wolał spędzić urlop w takiej dziurze, zamiast na niemieckim wybrzeżu…

hat-1427027_960_720
Nie znalazłam odpowiedniego zdjęcia 😦

 

Miss promenady

Najwyraźniej dba o bezpieczeństwo, bo jest widoczna z daleka. Wszystko to za sprawą odblaskowych kolorów, w które jest odziana: żarówiastych zielonych spodenek, pomarańczowej bluzki i lakierowanej różowej torby. Sama również się świeci od samoopalacza z brokatem. Często nosi ogromny słomkowy kapelusz z wielką kokardą. Nie gardzi też pobrzękującą biżuterią. Jej ciało zdobią wymyślne tatuaże z henny, a głowę supermodne w tym roku kolorowe afrykańskie warkoczyki. Zazwyczaj porusza się w towarzystwie przyjaciółek z tego samego gatunku, rzadziej nieprzyciągającego uwagi samca.

thumb-1006395_960_720

Malkontent

Zdarzyło mu się raz być na urlopie w Bułgarii/NRD/Chorwacji/Egipcie* (*niepotrzebne skreślić) i od tamtej pory żadna rodzima atrakcja nie jest w stanie go zadowolić. W Bułgarii (NRD, Chorwacji, Egipcie…) morze było cieplejsze, ceny niższe, kobiety ładniejsze, hotele bardziej luksusowe, a z prysznica leciała dwudziestoletnia whisky (albo raczej woda w tym kolorze, tylko że Malkontent skutecznie wyparł ten fakt z pamięci). Wtedy to były (w)czasy! Bo teraz to już nie ma (w)czasów…

geese-2494952_960_720.jpg

500+ na wakacjach

Celowo użyłam tego sformułowania, chociaż okropnie mnie drażni. Zaczerpnęłam je z internetowego hejtu. Według niektórych każda wielodzietna rodzina to patologia, która powinna siedzieć w domach, chlać wódę i wyciągać łapy po zasiłki, zamiast wyjeżdżać wspólnie nad morze i zabierać przestrzeń prawdziwym turystom. Noż urwał nać! Sam program 500+ uważam za chybiony, ale skoro już jest, to świetnie, że dzięki niemu więcej ludzi stać na rodzinne wakacje. Miło się patrzy na uśmiechniętych małżonków, spacerujących promenadą z gromadką szkrabów. Ot co.

Jak już wspomniałam, my jesteśmy przede wszystkim pingwinią familią, chociaż pewnie tkwią w nas też pierwiastki innych gatunków. A Wy w których typach się odnajdujecie?

Czytała Krystyna Czubówna Lady Makbet

Droga po szczęście, Taka tam rodzina adopcyjna

Te straszne procedury adopcyjne!

Przeczytałam niedawno artykuł* na temat realiów adopcji w naszym kraju. Niezbyt przypadł mi do gustu, głównie ze względu na udawany obiektywizm. Czym innym są relacje blogujących rodziców adopcyjnych, z założenia osobiste i obejmujące najczęściej jednostkowe doświadczenia, a czym innym powinien być tekst stworzony przez dziennikarza, którego zadanie polega na dokładnym zbadaniu opisywanego problemu czy zjawiska. Przywoływany reportaż – o ile tak go można nazwać – pokazuje na nieszczęście tylko jedną stronę adopcji, co sprawia, że cały proces ulega nieprzyjemnej banalizacji. Przedstawia bowiem „biedne sierotki” w domach dziecka (wybaczcie sarkazm) oraz długie kolejki kandydatów na rodziców, którym bezduszne przepisy utrudniają zostanie mamą i tatą. Pod artykułem oczywiście zaroiło się od komentarzy, które niestety potwierdzają istnienie bardzo schematycznych przekonań o adopcji jako takiej.

Postanowiłam podjąć polemikę z niektórymi tezami zawartymi w tychże komentarzach. Czynię to oczywiście wyłącznie jako mama rocznej pociechy, mająca te Straszne Procedury już za sobą i, co za tym idzie, posiadająca jakąś tam wiedzę teoretyczną. O praktyce pewnie wypowie się Księżniczka po wejściu w okres dojrzewania. 😉 W każdym razie żadnym ekspertem nie jestem i nawet nie próbuję udawać.

Adopcja jest wynikiem desperacji i próbą oszukania natury, bo ma zaspokoić pragnienie posiadania biologicznego potomstwa.

Zgadzam się, że w wielu przypadkach adopcja ma, brzydko rzecz ujmując, dać ludziom to, czego nie dały im natura ani medycyna. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, czy staralibyśmy się z P. o przysposobienie, gdybym mogła zajść w ciążę (chociaż i takie plany snuliśmy). Natomiast absolutnie nie uważam nas za desperatów. Wręcz przeciwnie – dobrze nam było razem we dwoje, więc pragnienie powiększenia rodziny stanowiło zupełnie zwyczajną kolej rzeczy, a nie akt rozpaczy. Chcieliśmy mieć dziecko z tych samych pobudek, jakie kierują większością normalnych ludzi. Od roku jesteśmy rodzicami, mamy wspaniałą córeczkę i nie czuję, żebyśmy kogokolwiek oszukali – naturę, Pana Boga czy kota sąsiadki spod trójki. Księżniczki też nie oszukamy, na pewno pozna prawdę o swoim pochodzeniu.

Gdyby nie te strasznie skomplikowane procedury adopcyjne, już dawno przysposobiłabym dziecko!

Gdyby nie te strasznie skomplikowane procedury dające licencję pilota, to już dawno latałabym Boeingiem. (Pytanie tylko, z jakim skutkiem.)

Zachodzi tu podobna zależność. Jeżeli ktoś jest zdecydowany, aby zostać rodzicem adopcyjnym i ma ku temu właściwą motywację, warunki oraz predyspozycje, to przejdzie cały proces, nawet jeżeli po drodze pojawią się trudności. Oczywiście, bywało tak, że ze spotkań w ośrodku adopcyjnym wychodziłam psychicznie rozbita, a nawet zwyczajnie wkurzona. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo… Natomiast cała procedura była dla nas klarowna już od pierwszej  wizyty w OA – wiedzieliśmy, co po kolei nas czeka i na co mamy się przygotować. Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że owo „skomplikowanie” to niepotrzebnie rozpowszechniany mit. Starania o dziecko biologiczne bywają o wiele bardziej złożone i wyczerpujące…

Tyle dzieci cierpi w domach dziecka, a kandydatom niepotrzebnie przedłuża się czas oczekiwania.

Wiele osób wciąż wskazuje długie oczekiwanie na adopcję jako przyczynę istnienia placówek opiekuńczych. Tymczasem w domach dziecka i szeroko rozumianej pieczy zastępczej przebywają przede wszystkim dzieci o nieuregulowanej sytuacji prawnej, czyli takie, których przynajmniej jedno z rodziców nie zostało całkowicie pozbawione władzy rodzicielskiej. Tych maluchów po prostu nie można adoptować ze względów ustawowych. Poza tym jest tam młodzież szkolna, dla której trudniej znaleźć rodzinę i która nierzadko sama już nie chce być przysposobiona. Wiele jest też dzieci nieuleczalnie chorych bądź upośledzonych, do których niestety nie ustawiają się kolejki chętnych… Osobiście nie spotkałam się za to z sytuacją, kiedy to kandydatom po kursie ktoś celowo wydłużał czas oczekiwania na telefon z informacją o dziecku. Jeżeli nawet coś takiego ma miejsce, to zakładam, że w jakichś szczególnie uzasadnionych przypadkach (np. po kilkukrotnej odmowie propozycji kandydaci otrzymują czas na ochłonięcie i zweryfikowanie swoich oczekiwań; inną przyczyną może być utracona w międzyczasie ciąża lub nieoczekiwana zmiana sytuacji życiowej oczekujących).

Dwa powyższe akapity mają pewien wspólny mianownik. Jest nim przekonanie, iż osierocone dziecko w każdej (czytaj: jakiejkolwiek) nowej rodzinie będzie miało lepiej niż w placówce opiekuńczej. I chociaż brzmi to logicznie, to warto pamiętać, że adoptowana pociecha nie jest czystą kartą. Może moja córka, mieszkająca z nami od pierwszych dni życia, nie jest tutaj najlepszym przykładem, ale nawet ona ma za sobą przeżycia, których na szczęście nigdy nie doświadczyła większość jej rówieśników. Im starsze dziecko, tym więcej traum i obciążeń wnosi do nowego domu. Nie każdy dorosły, choćby posiadał jak najlepsze chęci, jest w stanie sobie z tym poradzić. Zainteresowanym polecam książki „Wychowanie zranionego dziecka” oraz „Zranione dzieci, uzdrawiające domy”  – bardzo otwierają oczy na sprawy, o których ckliwe artykuły z reguły milczą. Można też powiedzieć, że każde porzucone dziecko potrzebuje innych opiekunów. Np. dla zaniedbanego wychowawczo sześciolatka lepsi będą tacy, którzy konsekwentnie wprowadzą w domu określony porządek dnia i zasady, których będą się mocno trzymać, a dla maltretowanej psychicznie i fizycznie pięciolatki bardziej odpowiedni okażą się ludzie bardzo wrażliwi, ciepli w kontaktach i empatyczni. To oczywiście tylko hipotetyczne rozważania, bo w praktyce nie ma dwóch identycznych przypadków. I właśnie po to są te „skomplikowane procedury”, żeby jak najlepiej dobrać rodziców do dziecka (a nie odwrotnie!).

Kobiety po 36. roku życia nie mogą brać udziału w adopcji.

No niestety, adoptowanym można zostać tylko przed osiągnięciem pełnoletniości. 😉

A poważnie – ośrodki różnie podchodzą do kwestii różnicy wieku pomiędzy dzieckiem a rodzicem. Słyszałam np., że osoby po ukończeniu 40 lat nie mogą już liczyć na niemowlęta, ale znam też (osobiście!) pary, które w tym wieku przysposobiły noworodki. Natomiast nigdy nie spotkałam się z takim kryterium, jak zacytowane powyżej. Albo ktoś nie doczytał komentowanego artykułu i niepotrzebnie podzielił się tym w sieci, albo trafił na wyjątkowo nieprzyjazny ośrodek.

Mnóstwo dzieci już w pierwszych miesiącach po przysposobieniu jest zwracanych do ośrodka.

Dziecko to nie książka z biblioteki, którą można oddać, gdy się znudzi…

Po uprawomocnieniu decyzji sądu o adopcji „zwrócić” pociechę można jedynie tą samą drogą – czyli złożyć w sądzie wniosek o rozwiązanie przysposobienia, co wcale nie jest jednoznaczne z tym, że takie rozwiązanie zostanie orzeczone. Nie można m.in. rozwiązać przysposobienia całkowitego (zresztą inna jego nazwa to pełne nierozwiązywalne), czyli takiego, w którym rodzice biologiczni podpisali tzw. zgodę blankietową (dobrowolnie zrzekli się praw do dziecka bez wskazania osoby adoptującej). W każdym innym przypadku o ewentualnym przerwaniu przysposobienia decyduje dobro małoletniego, a nie widzimisię jego opiekunów, chociaż zapewne często jedno wynika z drugiego. Nieudane adopcje niestety się zdarzają, o czym poruszająco pisała nie tak dawno Izzy (klik) – ale to nie znaczy, że można dziecko tak po prostu odstawić z powrotem do domu dziecka (i najlepiej jeszcze porzucić na wycieraczce z karteczką na szyi, niczym w starych filmach), jak twierdzą niektórzy.

mistake-1966448_960_720

Pisząc ten post, zastanawiałam się, czy można coś zrobić, żeby jakoś zdemitologizować proces adopcyjny. Odnoszę wrażenie, że nie za bardzo, bo wszelkie kampanie trafiałyby przede wszystkim do wąskiego grona zainteresowanych, którzy i tak już mają rzetelną wiedzę. Mimo tego część mnie uważa, że warto próbować. Bardzo nie chcę, by ktoś kiedyś powiedział naszej córce, iż rodzice adoptowali ją z desperacji.

Desperacko to ja w tej chwili szukam jedynie miejsca w domu, gdzie można by było ukryć przed nią… wszystko(!), ale o tym kiedy indziej. 😉

*Celowo nie zamieszczam źródła artykułu. Gdyby ktoś jednak chciał, wyślę na priv.

Takie tam różne

Typy gości na imprezach rodzinnych

Jeżeli organizowaliście kiedykolwiek wesele, chrzciny, komunię, stypę albo chociażby bardziej huczne urodziny w większym gronie krewnych i znajomych, to być może złapaliście się na tym, że konkretnym zaproszonym gościom z góry przypisuje się jakieś role lub określone zachowania. Na przykład: „Stefana to trzeba posadzić gdzieś z brzegu, bo on co chwilę wychodzi gadać przez telefon” albo „Marta będzie, to zajmie się dziećmi, przecież uwielbia maluchy” czy też „Elką się nie przejmujmy, pewnie jak zwykle się spóźni”. Wynika to zapewne ze znajomości nawyków naszych bliskich oraz po prostu z chęci dopięcia wszystkiego na ostatni guzik, aby impreza się udała. Nie wiem, czy się ze mną zgodzicie, ale mam wrażenie, że na większości tego rodzaju przyjęć typy gości się powtarzają. I dzisiaj zamierzam im się przyjrzeć – a właściwie ich odbiciom w krzywym zwierciadle.

  1. BIZNESMEN – ma własną firmę albo prowadzi podejrzane interesy, często jedno i drugie. Potrafi w środku weekendowej nocy podczas wesela wisieć na telefonie i negocjować z kontrahentami. W przerwach pomiędzy kolejnymi rozmowami próbuje zdobywać klientów, a nierzadko także wspólników, wśród innych gości. Nawet staremu wujkowi Zbyszkowi proponuje wejście do spółki, przekonując go, że zarobi pięciokrotność swojej emerytury na przykład importując zardzewiałe śrubki z Azerbejdżanu lub inwestując wszystkie zaskórniaki w plantację różowych bananów na Śląsku.
  2. GWIAZDA WIECZORU – jak sama nazwa wskazuje, musi błyszczeć. Spóźnia się minimum pół godziny nawet na komunię własnej córki albo ślub najlepszej przyjaciółki. Przychodzi wystrojona niczym Mickiewiczowska Telimena na ucztę w zamku, od razu skupia na sobie uwagę wszystkich zebranych – i tak już zostaje do końca. Kokietuje, zagaduje, rozdaje uśmiechy i z egzaltacją opowiada o swoich przygodach, choćby najbardziej błahych… Kradnie show pannie młodej na weselu i kuzynce na osiemnastce, nie mówiąc już o tym, że i na poczęstunku po pogrzebie potrafi przyćmić pamięć o zmarłym.
  3. MARUDA – choćby uczestniczył w przyjęciu w prawdziwym pałacu, podczas pięknej pogody i w rewelacyjnej atmosferze, to i tak znajdzie powody do narzekania. A to, że w sałatce jest łosoś, a on nie lubi (i nie ma znaczenia, że to tylko jedna z piętnastu różnych sałatek). A to, że w toalecie męskiej jest waniliowe mydło, no bo kto to widział damski zapach w takim miejscu; a w ogóle to drzwi kabin otwierają się w lewo, a lepiej by było w prawo… A to, że musi siedzieć koło ciotki Kryśki, której nie lubi (chociaż sam to miejsce zajął)… W zależności od okazji głośno wyraża przekonanie, że nowożeńcy wkrótce się rozwiodą, świeżo ochrzczone dziecko okaże się mordercą i gwałcicielem, a dziadkom po złotych godach to już z imprez zostaje tylko stypa. Kiedy kończą mu się powody do krytykowania przyjęcia, jego gospodarzy i gości, przechodzi do polityki. I to jest ostatni dzwonek, aby rozmówca Marudy znalazł gdzieś bezpieczne schronienie, zanim nie daj Boże niechcący przyzna się, że głosował na PiS/PO/Kukiza/Nowoczesną/Partię Ufoludków, bo wtedy już się od typa nie uwolni…
  4. PRAWA RĘKA – każde przyjęcie rodzinne traktuje jak misję, odbierając chleb organizatorom oraz wszelkiej maści drużbom lub chrzestnym. Jako pierwsza/y orientuje się, gdzie w lokalu znajdują się toalety, plac zabaw i palarnia, nawet jeśli sam/a z nich nie korzysta. Nigdy nie pije alkoholu, deklarując, że MUSI być dyżurnym kierowcą, chociaż nikt jej/go o to nie prosił. Robi zdjęcia wszystkim i wszystkiemu (na wszelki wypadek, gdyby wynajęty fotograf w drodze powrotnej utopił aparat w fontannie albo został napadnięty przez Cyganów). Po kwadransie zna każdego z gości, włącznie z ich miejscem zamieszkania, sytuacją rodzinną i alergiami pokarmowymi. Podchodzi więc do gospodarzy, pytając teatralnym szeptem, czy pamiętali o wegańskich przystawkach dla ciotki Helenki i bezglutenowych grzankach dla Kubusia (przy czym zarówno ciotkę Helenkę, jak i Kubusia po raz pierwszy widzi na oczy). Prawa Ręka jest więc nieocenioną pomocą dla organizatorów, a po imprezie opowiada wszystkim znajomym, że bez niej/go to ta komunia/wesele/imieniny byłyby jedną wielką katastrofą.
  5. GOŚĆ WIDMO – zwykle należy do rodziny i jest jedną z tych osób, których nie wypada nie zaprosić. Doskonale o tym wie, dlatego czeka do ostatniej chwili z potwierdzeniem swojej obecności na imprezie lub czyni to dopiero po delikatnym ponagleniu ze strony zainteresowanych. Kompletnie nie liczy się z tym, że organizatorzy chcieliby odpowiednio wcześniej zamknąć listę gości i poinformować o niej lokal. Później możliwe są dwa scenariusze: Gość Widmo albo rozmyśla się na dzień przed uroczystością i z łaską informuje, że jednak nie przybędzie, albo nie informuje wcale i zwyczajnie nie przychodzi. Nie odbiera też telefonów od zaniepokojonych najbliższych, wysyłając ostatecznie sms o treści „coś mi wypadło”. Tak, jasne. W niedzielę o 14… to chyba jedynie dysk albo sztuczna szczęka, bo o tej porze to nawet szóstka w totka nie wypada.
  6. DYŻURNY KSIĘGOWY – chodzący arkusz kalkulacyjny. Interesują go wyłącznie liczby. Prędko zlicza wszystkich gości, a następnie wypytuje gospodarzy, ile musieli zapłacić za osobę. Mnoży tę sumę przez liczbę obecnych, dodaje do tego sobie tylko znane kwoty i na tej podstawie błyskawicznie szacuje koszt całej imprezy. Oprócz pytań o pieniądze, Księgowego można także poznać po uwagach typu: „Takiego kurczaka to w hurtowni można kupić już po 12 złotych za kilogram”, „Gdyby wynajęli taksówki dla gości, to wyszłoby taniej niż ten cały autokar” albo „Nie zwróci im się ta impreza. Kowalscy pewnie nic nie dadzą, Kwiatkowscy może ze stówkę od łebka. No nie ma bata, uzbierają najwyżej połowę tego, co wydali.” 
  7. RUBASZNY WUJASZEK – od razu rzuca się w oczy za sprawą nonszalanckiego stosunku do modowego savoir-vivre’u. Jeżeli impreza ma miejsce latem, Wujaszek potrafi przyjść na nią w sandałach ze skarpetkami, krótkich spodniach typu „bomber” i pamiątkowym T-Shircie z wakacji w Kołobrzegu. Na wyjątkowe okazje (ślub córki, ewentualnie chrzciny wnuka) zakłada co prawda garnitur, ale pamiętający przynajmniej czasy Gomułki. Zanim wszyscy goście na przyjęciu zjedzą rosół, Wujaszek pozbywa się marynarki i krawata, a po drugim daniu siedzi już z rozpiętą i wyciągniętą ze spodni koszulą, częstując otoczenie widokiem gęstych włosów na klacie, ozdobionych łańcuszkiem z Matką Boską Częstochowską. Medalik nie przeszkadza mu jednak w opowiadaniu dowcipów z podtekstem – najczęściej jednocześnie seksualnym i szowinistycznym.
  8. MIMOZA – przez całą imprezę siedzi prosto, jakby połknęła kij. Niechętnie nawiązuje nowe znajomości, właściwie rozmawia tylko ze swoim partnerem lub najbliższą rodziną. Najczęściej wymyka się po angielsku, a kilka tygodni po przyjęciu gospodarze nie umieją sobie przypomnieć, czy w ogóle na nim była.

A z jakimi typami gości Wy macie do czynienia?

Droga po szczęście, Taka tam rodzina adopcyjna

Co wkurza matkę adopcyjną?

Dwa dni temu odebrałam akt urodzenia Księżniczki. Chyba żadne pismo urzędowe nie wywołało u mnie takiego wzruszenia… Można więc powiedzieć, że zaczynamy nowy rozdział, stąd też nowa kategoria na blogu. Od jutra zaczynam rajd z tym aktem po różnych placówkach – chociażby przychodni i kancelarii parafialnej, bo już od dawna jesteśmy „ścigani” za jego brak.

Nadszedł chyba dobry moment, żeby napisać, co mnie najbardziej denerwuje w naszym krótkim życiu poadopcyjnym.

Wszechobecny nacisk na karmienie piersią

Nie zrozumcie mnie źle… doskonale zdaję sobie sprawę, że mleko matki jest dla noworodka najlepsze. Gdybym urodziła naszą córcię, to zrobiłabym wszystko, aby karmić ją naturalnie. Z wiadomych przyczyn niestety jesteśmy skazane na substytut. Kupujemy dobry, polecany przez naszego lekarza. Jednak za każdym razem, gdy po niego sięgam, uderza mnie napis na opakowaniu, przestrzegający, że zaleca się wyłączne karmienie mlekiem matki przynajmniej do szóstego miesiąca życia dziecka. Z podobnych względów mleko początkowe nigdy nie łapie się w sklepach na żadne promocje, więc nie ma mowy o oszczędzaniu. Nie twierdzę, że sama ta  kampania edukacyjna jest zła, może przekona kogoś, kto ma wybór. Ja nie mam. (I tak, wiem o istnieniu różnej maści doradców oraz o sztucznym wywoływaniu laktacji, ale nie spotkałam nikogo, kto byłby zadowolony z jej efektów…).

Luki w systemie

Konkretnie dwie. Pierwsza dotyczy opieki prawnej. W przypadku preadopcji (czyli zabrania dziecka do domu jeszcze przed oficjalnym orzeczeniem przysposobienia) przyszli rodzice nie są formalnie opiekunami prawnymi swojego maleństwa. O ile pociecha jest zdrowa i nigdzie daleko się z nią nie wyjeżdża, ma to małe znaczenie. A co w momencie, kiedy szkrabowi coś się stanie? Albo, w przypadku dziecka starszego, kiedy zachodzi potrzeba podpisania jakichś dokumentów związanych chociażby z edukacją? Wtedy trzeba szukać rzeczywistego opiekuna prawnego, który przecież niekoniecznie musi być na miejscu. Nie jest to oczywiście sytuacja nie do przejścia, ale na pewno stresująca i uciążliwa.

Druga dziura w prawie dotyczy nadawaniu dziecku nowej tożsamości. Otóż po przysposobieniu, które prawomocnie następuje 21 dni po rozprawie (a na tę z kolei niektórzy czekają miesiącami), oprócz nowego nazwiska (i ewentualnie imion, jeśli taka jest wola rodziców) maluch otrzymuje również świeżutki numer PESEL, bez którego, jak wiadomo, dla państwa człowiek nie istnieje. Księżniczka trafiła do nas w połowie marca, akt urodzenia i PESEL otrzymaliśmy ponad 4 miesiące później… przez ten czas zdążyliśmy już odwiedzić siedmiu lekarzy i za każdym razem był ten sam problem: jak zarejestrować dziecko, które nie ma dokumentów? Z jednej przychodni rejestratorka nas wyrzuciła, na szczęście wstawił się za nami lekarz rodzinny. Teoretycznie można się przez ten czas oczekiwania posługiwać starymi danymi dziecka, ale to jest z kolei ryzykowne i stanowi w pewnym sensie złamanie tajemnicy adopcji. Może rozwiązaniem byłoby umożliwienie rejestrowania takiego dziecka na nr PESEL przyszłego rodzica? Obecnie jest to dopuszczalne przez pierwsze 3 miesiące życia maluszka (biologicznego też), więc dlaczego by nie przedłużyć takiej możliwości dla rodzin adopcyjnych?

Pytania o ciążę

Nie jestem naiwna. Adoptując noworodka, byłam świadoma, że takie pytania będą padać. Nie przewidziałam jednak ich natężenia. O ile nie robię tajemnicy z samego faktu przysposobienia, o tyle niekoniecznie chcę dawać powód do plotek osobom z dalszego otoczenia. Ostatnio jakaś obca babka u fryzjera wypytywała mnie o przebieg porodu! Ucięłam grzecznie dyskusję, bo nienawidzę kłamać, a nie miałam jakoś chęci się jej zwierzać… Niektórzy znajomi zresztą także bywają wybitnie nietaktowni. Przykład z zeszłego tygodnia:

Wracamy z P. z zakupów w centrum handlowym. W pewnym momencie dopada nas daleka koleżanka, wołając z dystansu przez tłum klientów:

O, macie dziecko! Lady Makbet, to ja nawet nie wiedziałam, kiedy ty w ciąży byłaś!

(A dlaczego miałaś wiedzieć, skoro nie utrzymujemy kontaktów? – myślę, ale odpowiadam dyplomatycznie:)

Księżniczka ma cztery miesiące.

No widzicie? Doczekaliście się! A my (czyli ona z mężem i szwagrem) już się zastanawialiśmy, co jest z wami nie tak, hehe, że tyle lat, no wiecie… hehe. Już myśleliśmy, że wy jacyś bezpłodni jesteście, czy coś.

P: Zdecydowanie jesteśmy „czy coś”. A to jest nasza córeczka. Podobna do mnie, prawda?

(rzekomo wszystkie koleżanki w pracy męża tak twierdzą… uhm, z której niby strony? Przecież to jest Księżniczka mamusi, a kto nie dostrzega podobieństwa, to się nie zna  😆 )

Na szczęście wspomniana koleżanka jest takim typem, który mówi niemal wyłącznie o sobie, więc bardzo szybko porzuciła temat naszego rodzicielstwa i zaczęła opowiadać o własnym. Nie zawsze się jednak udaje tak sprawnie zmienić przedmiot dyskusji… I wtedy trzeba kombinować – albo czynić ze swojej prywatności temat do żarcików na rodzinnych imprezach dalekich znajomych (Cynglu drogi, dlatego Cię właśnie prosiliśmy, żebyś w razie czego nie wtajemniczał D. w pochodzenie swojej chrześniaczki).

Sformułowanie „prawdziwi rodzice” w odniesieniu do biologicznych

Nie mam oporów, żeby w przyszłości powiedzieć Księżniczce prawdę o jej korzeniach. Ba! Oboje z P. liczymy się z tym, że córka będzie kiedyś chciała poznać swoich krewnych i zamierzamy jej w tym pomóc, choć na pewno trochę to nas zaboli. Irytują mnie jednak pytania o to, kim była PRAWDZIWA mama naszej małej. Mówię wtedy, że prawdziwą mamę pytający ma przed sobą. Bo jeżeli „prawdziwą” jest matka biologiczna, to znaczy, że ja jestem jaka? Fałszywa? Zdecydowanie nie czuję się żadną uzurpatorką. Nasze szczęście poznaliśmy w piątej dobie życia, zaś ono nie zna innych rodziców.

Wiadomo, że za każdą adopcją kryje się inna historia. Jeżeli przysposobienie następuje w późniejszym wieku, a dziecko doskonale pamięta mamę biologiczną, która np. zmarła, to pewnie w jego świadomości ona pozostanie tą prawdziwą albo będzie miało dwie prawdziwe… Chociaż też niekoniecznie, bo znam wiele osób, które, mówiąc o rodzicach, mają na myśli właśnie macochę lub ojczyma, a nie rodziców biologicznych, mimo iż doskonale ich pamiętają. Za to nazwanie „prawdziwym ojcem” faceta, który (za przeproszeniem) zrobił przypadkiem dzieciaka, nawet nie przedstawiając się przygodnej partnerce z imienia i nie utrzymując z nią później żadnych kontaktów (o owocu tej upojnej nocy nie mówiąc), wydaje mi się grubą pomyłką. Podobnie jak określenie „prawdziwą matką” kobiety, która była tak zajęta imprezowaniem, iż przez 9 miesięcy nie miała czasu zauważyć, że jest w ciąży, a po porodzie nawet dziecka nie przytuliła… I takie przypadki przecież się zdarzają.

A co Was, drodzy Rodzice (nie tylko adopcyjni) najbardziej denerwuje?

Droga po szczęście, Takie tam różne

Zabawki dla chłopca, zabawki dla dziewczynki…

Pobraliśmy się z P. w połowie studiów. Reakcje otoczenia były w większości pozytywne, chociaż koledzy męża podobno zakładali się, w którym jestem miesiącu ciąży, skoro on tak młodo się żeni. Mnie tylko jedna ze znajomych zapytała, czy na pewno chcę „już do końca życia tylko z jednym”. Cokolwiek miała na myśli, przytaknęłam jej i zrobiłabym to dziś ponownie. W większe zdumienie wprawiły mnie za to reakcje dwóch wykładowczyń, kiedy spotkały mnie w kolejnym roku akademickim już pod zmienionym nazwiskiem. Jedna z nich stwierdziła (chyba półżartem), że my się właściwie nie znamy, bo nowe nazwisko to przecież zupełnie inna tożsamość. Druga uznała bez ogródek, że dałam się zamknąć w ramy wymyślone i narzucane przez patriarchalne społeczeństwo i ona nie wierzy, że mi w tych ramach będzie dobrze. Myślę, że to właśnie od tamtej pory dosyć podejrzliwie przyglądam się wszelkim modom światopoglądowym, a zwłaszcza tym skrajnym. Powodują bowiem, że każdej decyzji przypisuje się jakieś ukryte intencje o zabarwieniu ideologicznym.

Refleksje na ten temat wróciły ostatnio pod wpływem lektury wpisu na blogu Bakusiowo. Przypomniał mi on sytuację z zeszłego roku, kiedy razem z P. szukaliśmy upominku dla jego chrześniaczki. Po raz pierwszy od bardzo dawna weszliśmy do znanego sklepu z zabawkami. Niemal od razu rzuciły nam się w oczy dwie wysepki z propozycjami prezentów: na jednej dla chłopca, na drugiej dla dziewczynki. Pierwsza z nich kusiła różnorodnością kształtów, kolorów i przeznaczenia przedmiotów. Były na niej zestawy Lego (od wozów strażackich po stacje kosmiczne), małe komplety narzędzi, piłki z logami klubów futbolowych i inne akcesoria dla najmłodszych sportowców, figurki postaci z bajek i filmów oraz mnóstwo innych rzeczy. Druga wysepka przyciągała… wszechobecnym różem. Były na niej różowo ubrane lalki w różowych pudełkach, różowe miniaturki pralek automatycznych i różowe zabawkowe żelazka. Na środku siedział wielki biały pluszowy miś polarny… w różowym sweterku. Kontrast pomiędzy obiema tymi wystawkami był porażający. Ich zestawienie zdawało się sugerować, że mali mężczyźni to przyszli odkrywcy świata, a małe kobiety… cóż. Słodkie idiotki, których miejsce jest przy garach.

Wiem, że teraz przesadzam. Wiem, że dziewczynki najchętniej życzą sobie od św. Mikołaja właśnie nowych lalek albo domków dla nich i, że mając do wyboru załóżmy różowego lub niebieskiego misia, wybiorą tego pierwszego. W żaden sposób nie jestem też za zupełnym przemieszaniem ról społecznych, a tym bardziej nie popieram programów typu „równościowe przedszkole”. To piękne, że się od siebie różnimy i mamy odmienne predyspozycje. W końcu mój P. przyciąga mnie właśnie dzięki temu, że świetnie się uzupełniamy. Jakoś nie pasuje mi natomiast banalizacja postrzegania płci pięknej, czego nie widać w przypadku zabawek dla chłopców.

Zresztą może to ja jestem dziwna… Dobre relacje z ojcem i lata spędzone w harcerstwie zrobiły swoje, więc teraz wbijam gwoździe, noszę sukienki, wymieniam uszczelki i żarówki, chodzę w szpilkach, piekę ciasteczka i jestem „etatowym” rodzinnym kierowcą. Mimo tego nie mam wątpliwości co do swojej płci – biologicznej, kulturowej czy jak tam ją jeszcze nazwać.

I w tym momencie dochodzę do wniosku, że miałam bardzo mądrych rodziców. Oprócz uwielbianych przeze mnie (a jakże!) lalek, misiów i plastikowych garnuszków wśród  moich zabawek można było znaleźć m.in. stację benzynową z Lego i zdalnie sterowane auto, które wjeżdżało na ściany i robiło fikołki. Z kolegą z bloku na zmianę budowaliśmy z klocków fortyfikacje, graliśmy w statki na komputerze i bawiliśmy się w dom, czyli można! Najważniejsze to chyba nie dać się zwariować i nie przesadzać w żadną stronę. Tego już dziś życzę sobie na przyszłość…