Taka tam rodzina adopcyjna

Prawda, która wyzwala. Na przykład demony

child-1439468_640

Mamy za sobą pierwszą świadomą rozmowę o adopcji, a właściwie jej zalążek. J. przywiozła Księżniczce pielęgniarskie akcesoria – czepek i wielką strzykawę. Zrobiliśmy małej z nimi zdjęcia i powiedzieliśmy, że wyślemy cioci H., która jest położną. Księżniczka, jak na trzylatkę (w dodatku zafascynowaną tematami medycznymi) przystało, zaczęła dociekać, kim jest położna. Opowiedzieliśmy jej więc o wizytach cioci H. w naszym domu, kiedy młoda była jeszcze wielkości dorodnego bakłażana. Kwestia przysposobienia wypłynęła przy okazji tłumaczenia, do czego służy pępowina. Mała wskazała na mój brzuch i zapytała, czy „tutaj” była ze mną połączona. Wyjaśniliśmy, że nie, a na kolejne „dlaciego?” odpowiedzieliśmy, że nie wszystkie mamy mogą mieć dzieci w brzuszku, dlatego ona rosła w innym, a potem się urodziła i trafiła do nas. Księżniczka przyjęła to krótkim „aha” i zmieniła temat.  Widocznie tyle informacji jej wystarczyło. Szczerze mówiąc, kosztowała mnie ta rozmowa mniej, niż sądziłam. Męża chyba też. W każdym razie jesteśmy gotowi stawić czoła kolejnym pytaniom, gdy te się pojawią.

nurse-2960932_1920

Zaczynam się natomiast zastanawiać, jak sama Księżniczka będzie w niedalekiej przyszłości opowiadać o tym fakcie koleżankom i kolegom z przedszkola – i jak zostanie to przyjęte. Obawy nie są wyssane z palca, ponieważ niestety mity adopcyjne są w naszym społeczeństwie wciąż żywe. O wiele bardziej, niż do niedawna myślałam.

Znacie książkę (albo film) pt. „Cudowny chłopak”? Jego bohaterem jest dzieciak ze zdeformowaną twarzą, który próbuje się odnaleźć w zwyczajnej szkole. Wiecie, kto mu w tym najbardziej przeszkadza? Zgadliście – dorośli. Mama jednego z uczniów wycina Augiego ze zdjęcia klasowego, żeby swoją szpetotą nie psuł fotografii, którą zamierzała się chwalić znajomym. Wnosi też o usunięcie chorego chłopca z placówki, wskazując go jako przyczynę złych zachowań swojego syna (czyli w skrócie: gdyby nie był upośledzony, to jej syn by go nie wyzywał – logiczne!). Co to ma wspólnego z adopcją? Jak się okazuje, bardzo wiele. I tu zaczyna się właśnie część wpisu, o której pisałam na FB, że jest dla ludzi o mocnych nerwach.

Historia jak najbardziej autentyczna i bardzo dobrze mi znana, choć po stokroć wolałabym, żeby była zmyślona.

Roksana ma 10 lat. Kiedy miała nieco ponad 5, została wraz z dwojgiem starszego rodzeństwa adoptowana przez dobrze sytuowane małżeństwo, które swoje biologiczne pociechy już odchowało. Dziewczynka pamięta swoją pierwszą rodzinę, a właściwie matkę i jej zmieniających się konkubentów. Z przynajmniej jednym z nich kobieta oglądała filmy pornograficzne i uprawiała seks na oczach maluchów. Alkohol gościł na stole częściej niż jedzenie, narkotyki zresztą podobnie. Dzieci miały tyle „szczęścia” (nie da się tego napisać bez cudzysłowu), że nie były fizycznie molestowane ani bite, jedynie strasznie zaniedbane. Cała trójka trzymała się więc razem i wykształciła określone mechanizmy przetrwania. Nikola, najstarsza, jak to często bywa z dziećmi alkoholików – weszła w rolę dorosłego. Podporządkowała sobie rodzeństwo, stała się jednocześnie opiekuńcza i władcza. Do dziś ma silną potrzebę kontroli, nie ufa innym, próbuje manipulować rodzicami adopcyjnymi (o nich będzie później). Stefan, średni, jako jedyny „mężczyzna” w rodzinie czuł potrzebę bronienia jej przed niebezpieczeństwami, nawet wyimaginowanymi. Bywa agresywny, konflikty od razu próbuje rozwiązywać siłą. W początkowym okresie po adopcji przyłapywano go na kradzieżach (co najsmutniejsze – głównie jedzenia, którego w nowym domu przecież nie brakowało). No i wreszcie Roksana, bohaterka mojego wpisu. Najmłodsza, więc do momentu zabrania z rodziny biologicznej najbardziej nieporadna, ale też najkrócej narażona na traumatyczne przeżycia. Dziewczynka wykształciła umiejętność zwracania na siebie uwagi za wszelką cenę; tylko w ten sposób mogła wymóc na matce zainteresowanie sobą. Jest więc głośna, ruchliwa, lubi celowo prowokować otoczenie.

Sytuacja właściwa: czwartek rano. Do wychowawczyni Roksany dzwoni wicedyrektor szkoły z prośbą, żeby przyszła do pracy o godzinę wcześniej, ponieważ minionego dnia po lekcjach dziewczynki z jej klasy strasznie się pokłóciły; ich mamy chciałyby się spotkać i wyjaśnić sprawę. Nauczycielka zjawia się więc w gabinecie pedagoga i widzi matki czterech najlepszych przyjaciółek ze swojej klasy: dziewczynek sympatycznych i dobrze się uczących, ale bynajmniej nie świętych. Wszystkie cztery kobiety zgodnie twierdzą, że całkowitą winę za tę sytuację ponosi Roksana – no bo wiadomo, jaka ona jest… kłamie, szepcze za plecami, namawia do podsyłania sobie głupich liścików, niewłaściwie się odzywa. Wychowawczyni prosi o konkretne argumenty, przemawiające za winą dziewczynki. W odpowiedzi słyszy, że… Roksana jest adoptowana, urodziła ją puszczalska alkoholiczka, a z takich dzieci to już nic nie będzie. Jedna z uczestniczek spotkania opowiada historię – sąsiada swojego kuzyna (albo kuzyna sąsiada?), który adoptował nastolatkę, a ona potem biegała z nożem po ulicy i chciała mu podpalić dom. Kończy opowieść tym, że na takie geny to już nie ma rady – dzieciak stracony. Wtrąca się druga matka, tłumaczy, że boi się o bezpieczeństwo swojej córki w tej klasie (notabene – uczennicy, która nie przejmuje się absolutnie żadnymi granicami stawianymi przez nauczycieli i otwarcie przyznaje, że w domu wszystko jej wolno). Wychowawczyni tłumaczy, że być może ta nastolatka z opowieści miała RAD, którego nikt wcześniej nie zdiagnozował; w przeciwieństwie do Roksany, która ma szanse normalnie funkcjonować w społeczeństwie, a wykluczenie jej z grupy na pewno w tym nie pomoże. Trzecia z matek – jak się potem okaże, jedyna, która szukała problemu również we własnym dziecku, a nie tylko w Roksanie – milczy, kiwa głową, zapisuje hasło „RAD”. Czwarta – siedzi z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, przytakuje pozostałym – sprawia trochę wrażenie, jakby nie wiedziała, po co się tam znajduje.

bullying-3089938_1280

Nauczycielka pyta, dlaczego na tym spotkaniu nie ma w takim razie mamy Roksany; w końcu wydawałoby się naturalne, że ona pierwsza powinna się dowiedzieć o kłopotach sprawianych przez dziecko. Odpowiedź: my nie chcemy z tą kobietą rozmawiać. Nie adoptuje się trójki dzieci, jak się nie umie z nimi dać rady. Gdyby oni się dobrze tymi dziećmi zajmowali, to tego spotkania by nie było. Wychowawczyni na końcu języka ma ironiczną uwagę, że przecież przed chwilą padło stwierdzenie, iż wszystkiemu winne są geny, nie wychowanie. Zamiast tego jednak obiecuje przyjrzeć się sprawie… Rozmawia z dziewczynkami w klasie, a potem dzwoni do matki Roksany.

Poniedziałek po południu. Szkoła pustoszeje, nauczycielka czeka na wizytę rodziców problematycznej uczennicy. Rozlega się pukanie do drzwi sali. Nie czekając na odpowiedź, wchodzi Roksana.

Proszę pani, ja tylko na chwilę. Moja mama zaraz tu przyjedzie. Czy może jej pani powiedzieć, że chociaż trochę się staram? Ja wiem, że jestem niedobra, ale staram się, naprawdę! Niech jej pani nie mówi, że to wszystko przeze mnie, bo znowu będzie jej przykro. A oni nas z tatą bardzo kochają. Nie to, co tamta mama. Ona była głupia.

Nauczycielka chce odpowiedzieć, ale w drzwiach staje matka dziewczynki. Najwyraźniej czuje się czemuś winna, bo od progu zaczyna przepraszać… a potem opowiada całą historię swoich dzieci: od przyspieszonego kursu adopcyjnego, żeby móc jak najszybciej zabrać je do domu, poprzez wyczerpujące początki, kiedy Stefan chomikował u siebie w pokoju skradzione nie wiadomo skąd jedzenie, Nikola szukała filmów pornograficznych w internecie, a Roksana jakby celowo wpadała innym pod nogi, głośno śpiewała właśnie tam, gdzie trzeba być cicho, wchodziła, gdzie wchodzić nie powinna… aż do dziś. Przez ponad cztery lata od adopcji dzieci zrobiły ogromne postępy – dosyć powiedzieć, że funkcjonują w zwyczajnej szkole, mają kolegów, zdają do kolejnych klas – Nikola z coraz lepszymi wynikami, bo wymarzyła sobie jedno z lepszych liceów w okolicy. I to właśnie dzięki tej przedwczesnej dojrzałości i związanemu z nią uporowi ma szansę spełnić swoje marzenie. Stefan chodzi do psychologa, uprawia sport… sam właściwie nie wszczyna już bójek, ale nie potrafi jeszcze odpuścić, kiedy ktoś go prowokuje. O to niestety nietrudno, skoro rodzice innych dzieci są przekonani, że „z niego już nic nie będzie”. A Roksana? Nauczyła się przestrzegać zasad, choć kosztuje ją to wiele wysiłku. Nadal jednak próbuje być w centrum uwagi, nie lubi, kiedy ktoś okazuje sympatię innym osobom, a jej nie. Z zewnątrz wygląda to na zazdrość, w rzeczywistości jest reakcją na poczucie zagrożenia, pamiątką po tym, że musiała walczyć o zainteresowanie biologicznej mamy, zajętej nowym „wujkiem” albo opróżnianiem kolejnej butelki…

Do czego zmierzam? Gdzieś tam wewnątrz zaczynam się bać, że kiedy Księżniczka podzieli się w przedszkolu lub szkole faktem, że jest adoptowana, trafi właśnie na takie matki, jak w klasie książkowego Augiego albo całkiem prawdziwej Roksany.

Wiem, co mówię. Byłam jej wychowawczynią.

 

20 myśli w temacie “Prawda, która wyzwala. Na przykład demony”

  1. witaj, przybyłam na Twoje treści z linku od Karoliny. przeczytałam i powiem szczerze – zastrzeliłaś mnie tym ostatnim zdaniem. tym, że to Ty byłaś tą wychowawczynią. chyba inaczej nie uwierzyłabym w to, co napisałaś. nie mieści mi się w głowie, że ktoś mógłby coś takiego powiedzieć. poruszyło mnie to, sama mam dwie córeczki adoptowane. jak Ty, bałam się reakcji otoczenia, najbardziej przyjęcia dzieci w przedszkolu, szkole. cóż, reakcje, które ja słyszałam były w porządku, wielokrotnie bawiło mnie to zmieszanie i szok innych. ale o otoczenie dzieci się bałam. do tej pory, z tego co ja wiem, nic złego się nie wydarzyło. obie mają swoich przyjaciół, imprezy urodzinowe nie mieszczą mi się w domu, urządzam im wspólne nocowania, by te więzi między dziećmi zacieśnić, a naprawdę potrafią skupiać wokół siebie świetnych małych ludzi. kłopot większy ze starszą córką, która została dotkliwie poparzona i jej blizny na ciele powodują pytania dzieci i dorosłych, bywa, że inne dziecko patrzy z obrzydzeniem, a nawet się rozpłacze na ten widok. zresztą tak było i u nas, młodsza zapytała „czy to ci kiedyś zginie?”, starsza wzruszyła ramionami na to i rzuciła krótkim „nie”, a mała się rozpłakała. przyznam, że nie wiem jak ona sobie radzi z tym, kiedy jest sama, wiem tylko, że sam fakt tych poparzeń nie stanowi dla mnie problemu, bo i dla nas nigdy nie stanowił. ma teraz 7 lat. wszyscy wiedzą o adopcji. ostatnio nawet moja pracownica na jakiejś imprezie przytuliła mnie i powiedziała, że życzy mi syna, spojrzała na mnie mówiąc „bo ja wiem”. nie mam jej za złe, po kilku drinkach jej się włączyło, ale to pokazuje tylko jak postrzegane są dzieci adoptowane i rodzicielstwo adopcyjne. że to takie zastępcze, takie z braku laku. ale życzymy, by to prawdziwe przyszło, no z serca życzymy. bzdura. ach, zdarzyło się również w rodzinie nawet najbliższej, że bratowa męża do teściowej „mam nadzieję, że mama wie, że mój syn to ten prawdziwy wnuk, z tej samej krwi”. szczęśliwie nie było mnie przy tym, inaczej zbierałaby swoje oczy z podłogi, a ja niepotrzebnie pozaginałabym sobie paznokcie. oczywiście potem postawiłam sprawę jasno. kto wie, co nas jeszcze spotka. z drugiej strony siostra ma teraz z córką i akceptacją w szkole tak ogromne problemy, że mózg wysiada. szkoła nie wspiera, przeszkadza nawet. takie życie, trzeba się z tym zmierzyć. życzę szczęścia i spokoju, z doświadczenia ciut dłuższego jako adopcyjnej mamy, to już ponad 5 lat, powiem tylko, że wiele obaw nigdy nie wychodzi poza naszą głowę, w sensie, one się jednak nie ziszczają. serdecznie życzę, by tak było zawsze 🙂

    Polubione przez 1 osoba

    1. Cześć 🙂 Przede wszystkim strasznie Cię przepraszam za tak długi czas reakcji. Twój komentarz wpadł do spamu, nie mam pojęcia dlaczego.
      Jeśli chodzi o kwestię wspierania przez szkołę, to powiem Ci, że zwykle intencje są dobre, tylko czasem brak narzędzi albo wiedzy… to jednak temat na osobny wpis, bo to baaardzo złożone zagadnienie.
      Co do akcji z „prawdziwym wnukiem” – to jest podobny poziom świadomości i wrażliwości, jak te matki z klasy Roksany. Nie wiem, co bym zrobiła na Twoim miejscu, ale nie byłoby to raczej nic subtelnego ;). Nasza Księżniczka jest jedyną wnuczką po obu stronach, dziadkowie ją kochają i fakt adopcji nie stanowi tutaj na szczęście żadnej przeszkody. Gdyby tak było, to przede wszystkim sami by na tym stracili…
      Pozdrawiam ciepło, ściskam Ciebie i Twoje dziewczynki. Wirtualnie, więc bez ryzyka zarażenia wirusem 😉

      Polubienie

  2. Przykładów na to jak bardzo wyniszcza ukrywanie tego faktu znasz pewnie jeszcze wiecej.
    Dobrze robicie i w dodatku z głową, podziwiam i trzymam kciuki.
    Strach jest kiepskim doradcą. Dzieci czasem potrafią pozytywnie zaskoczyć swoją siłą i odpornością psychiczną.

    Polubienie

  3. Abstrahując od tematu adopcji (choć rozumiem, że dla Ciebie to też miało ważny aspekt) – czy ten konflikt między dziećmi był na tyle poważny, że wymagał angażowania rodziców, wychowawcy i szkolnego pedagoga? Czy naprawdę przy ewentualnie niewielkiej pomocy dorosłych dzieci nie były w stanie same go rozwiązać? To co przeraża mnie trochę we współczesnym rodzicielstwie to fakt, że dorośli próbują się wtrącać do prawie każdego konfliktu dzieci nie pozwalając im na chociażby próbę samodzielnego rozwiązania problemu. Jak te dzieci mają się nauczyć rozwiązywać trudne sytuacje jeśli nie zachęcamy ich do samodzielności w tym zakresie.

    Polubienie

    1. Komentarz w punkt. Poruszałam już kiedyś ten temat, bo w swojej nauczycielskiej karierze takich sytuacji miałam na pęczki. Jak to podsumował któregoś razu jeden z ojców: „kiedyś to nasi synowie daliby sobie po ryjach i byłby spokój, a dzisiaj to my siedzimy i debatujemy za nich”. Zgadza się, my, dorośli, coraz rzadziej pozwalamy dzieciom na samodzielność. Z drugiej strony jest to też takie błędne koło – bo za każde niewłaściwe zachowanie dziecka obwiniani są rodzice (przez nauczycieli, bliskich i ogólnie przez społeczeństwo), więc w końcu poczuwają się do winy i reagują za dziecko…

      Polubienie

      1. To, że rodzice są w jakiś sposób odpowiedzialni za zachowanie dzieci to oczywiste. Natomiast nie powinno to moim zdaniem prowadzić do tego, że rodzice rozwiązują za dzieci każdy konflikt. OK – mogą udzielić im wsparcia w jego rozwiązaniu, podpowiedzieć coś ale organizowanie takiego okrągłego stołu to już moim zdaniem działania na konflikt o naprawdę dużym kalibrze. Być może jestem naiwna bo dopiero zaczynamy naszą przygodę ze szkołą i pewnie jeszcze wiele przed nami ale mam nadzieję, że uda nam się przetrwać bez takich historii. Sama z moich szkolnych czasów pamiętam jakieś dwie/trzy niezbyt fajne sytuacje – wystarczyła rozmowa na godzinie wychowawczej – problemy może nie zniknęły zupełnie ale przynajmniej nie eskalowały a z czasem sytuacja jednak się normowała.

        Polubienie

  4. Smutne, bardzo.
    O Cudownym chłopcu pisałam na blogu, bo tez mnie poruszył.
    Domyślam się, że wasza rozmowa z Księżniczką, choćby najbardziej „wstępna ze wstępnych” musiała być naprawdę emocjonująca. Chciałabym powiedzieć, że późnej będzie tylko lepiej, ale tego nikt nie wie. Ja będę zawsze trzymać za Was kciuki, za te rozmowy, za akceptację i za to żebyście na drodze spotykali przeważnie mądrych ludzi.

    Polubienie

    1. Skoro jesteśmy przy „Cudownym chłopaku” – uwielbiam jego siostrę. Jest dla mnie bardzo autentyczna jako bohaterka, zwłaszcza w książce.
      Trudniejsze rozmowy z Księżniczką jeszcze przed nami. Ona przecież jeszcze nie wie, dlaczego nie jest ze swoją biologiczną matką. Nawet nie zna tego pojęcia…

      Polubienie

        1. Nie mam porównania ze światem rzeczywistym 🙂 Mnie chodziło głównie o to, że ona w nowej szkole na początku udaje jedynaczkę, żeby pobyć trochę sobą, a nie tylko siostrą Augiego.

          Polubienie

  5. Miałam na początku podobne odczucia jak Ty jeśli chodzi o jawność adopcji. Niby z pozoru prosta rozmowa, na którą przygotowujesz się w zasadzie od zawsze, ale jednak we właściwym momencie emocje są. Swoją drogą to ile już czasu minęło wow! Kiedy się poznałyśmy, Księżniczka dopiero się urodziła a moje dziewczynki nawet nie były na tym etapie co ona teraz!

    Ja pisałam już kilka razy o jawności adopcji w kontekście ochrony dziecka przed nazwę to „złymi ludźmi” i nie zawsze moja postawa spotykała się z uznaniem. A ja właśnie nie dlatego czasem nie mówię, że się tego wstydzę, ale wybiegam kilka lat wprzód, by zapobiec pewnym wydarzeniom, jeśli tylko można. Bo nie tylko chodzi o adopcję, prawda? W szkole dzieci znajdą COKOLWIEK jeśli tylko chcą, by nacisnąć na słaby punkt. Być może rodzice są po rozwodzie, dziecko nosi okulary, dostało zły stopień, nie nosi markowych butów, no powodów można mnożyć. Skąd się to bierze? Oczywiście sami ich tego uczymy. Złe wzorce wynoszone z domu odciskają swoje piętno nie tylko na tym dziecko, ale na wielu rówieśnikach. Dlatego tak ważne jest, by od samego początku uczyć nasze dzieci poczucia własnej wartości. By nigdy nie czuły się gorsze, by nawet przy zniekształconej twarzy potrafiły spojrzeć w lustro i zobaczyć tam wartościowego człowieka. Kiedyś nie miałam pojęcia ilu ludzi z bardzo niską samooceną kryje się za maską. I nie są to dzieci adopcyjne. Ostatnio pisałam o dorosłej dziewczynie molestowanej przez ojca, która jest krucha jak ciastko. I wiele innych przykładów. Jakże łatwo zranić takiego człowieka, nie tylko gdy jest mały i chodzi do szkoły. Ich życie budowane jak zamki z piasku w każdej chwili może runąć. Sztuką jest nauczyć dziecko, by czuło się dobrze będąc tym kim jest. Również w kontekście adopcji. By szło przez życie z podniesioną głową, potrafiło stanąć twarzą w twarz z nieprzyjacielem lub po prostu przejść obok, bo czasem nie warto się zatrzymywać…
    U nas w przedszkolu nie wiedzą o adopcji, bo nie było potrzeby „ramkować” dzieci. W szkole też nie powiem, bo po co? Co to wnosi? Dziewczynki same ocenią komu chcą powiedzieć, a komu nie.

    Polubienie

    1. Kochana, dzisiaj to ten mój „noworodek” rzuca już tekstami w stylu: „Mama, ty nie masz mocy, bo tylko dzieci mają moc” albo „Tata, no ile razy mam po tobie poprawiać?” 😉
      W przedszkolu też nie mówiłam o adopcji, nie było takiej potrzeby. O szkole jeszcze nie myślę. Bardziej chcę uczulić Księżniczkę, że nie warto informować o tym wszystkich dookoła – ale też z drugiej strony nie chcę, żeby uważała adopcję za coś wstydliwego. Trudne sprawy… 😉

      Polubienie

  6. Właśnie ja mam taki dylemat… Pracuję jako nauczycielka w przedszkolu. Za chwilę wracam do pracy, a mój adoptowany synek idzie do przedszkola. I tutaj ciągle się zastanawiam, czy ma pójść do mnie, do przedszkola obok. W tych placówkach chcąc nie chcąc wszyscy bedą wiedzieć o fakcie adopcji. Boję się, że będzie miał łatkę, że jeżeli pojawią się jakieś trudności, problemy to każdy wszystko zrzuci na adopcje. Nie chce, żeby był stygmatyzowany… Coraz bardziej skłaniam się do tego, żeby poszedł gdzieś gdzie będzie miał czystą karte.

    Polubienie

    1. Cześć, dziękuję za komentarz. Dużo chyba tutaj zależy od tego, jaką kadrę masz w swoim przedszkolu. Jeżeli są tam nauczyciele, którym do końca nie ufasz (a takie mam wrażenie po przeczytaniu tego, co napisałaś) – to może faktycznie lepiej, żeby synek trafił do nowego otoczenia, gdzie nie będzie miał „latki”. W żłobku mojej córki dyrekcja wiedziała o adopcji, ale nie zauważyłam, żeby była przez to inaczej traktowana. W obecnym przedszkolu nikt nie wie i nie mamy potrzeby o tym mówić, przynajmniej póki co.

      Polubienie

Dodaj komentarz