Taka tam rodzina adopcyjna

Prawda, która wyzwala. Na przykład demony

child-1439468_640

Mamy za sobą pierwszą świadomą rozmowę o adopcji, a właściwie jej zalążek. J. przywiozła Księżniczce pielęgniarskie akcesoria – czepek i wielką strzykawę. Zrobiliśmy małej z nimi zdjęcia i powiedzieliśmy, że wyślemy cioci H., która jest położną. Księżniczka, jak na trzylatkę (w dodatku zafascynowaną tematami medycznymi) przystało, zaczęła dociekać, kim jest położna. Opowiedzieliśmy jej więc o wizytach cioci H. w naszym domu, kiedy młoda była jeszcze wielkości dorodnego bakłażana. Kwestia przysposobienia wypłynęła przy okazji tłumaczenia, do czego służy pępowina. Mała wskazała na mój brzuch i zapytała, czy „tutaj” była ze mną połączona. Wyjaśniliśmy, że nie, a na kolejne „dlaciego?” odpowiedzieliśmy, że nie wszystkie mamy mogą mieć dzieci w brzuszku, dlatego ona rosła w innym, a potem się urodziła i trafiła do nas. Księżniczka przyjęła to krótkim „aha” i zmieniła temat.  Widocznie tyle informacji jej wystarczyło. Szczerze mówiąc, kosztowała mnie ta rozmowa mniej, niż sądziłam. Męża chyba też. W każdym razie jesteśmy gotowi stawić czoła kolejnym pytaniom, gdy te się pojawią.

nurse-2960932_1920

Zaczynam się natomiast zastanawiać, jak sama Księżniczka będzie w niedalekiej przyszłości opowiadać o tym fakcie koleżankom i kolegom z przedszkola – i jak zostanie to przyjęte. Obawy nie są wyssane z palca, ponieważ niestety mity adopcyjne są w naszym społeczeństwie wciąż żywe. O wiele bardziej, niż do niedawna myślałam.

Znacie książkę (albo film) pt. „Cudowny chłopak”? Jego bohaterem jest dzieciak ze zdeformowaną twarzą, który próbuje się odnaleźć w zwyczajnej szkole. Wiecie, kto mu w tym najbardziej przeszkadza? Zgadliście – dorośli. Mama jednego z uczniów wycina Augiego ze zdjęcia klasowego, żeby swoją szpetotą nie psuł fotografii, którą zamierzała się chwalić znajomym. Wnosi też o usunięcie chorego chłopca z placówki, wskazując go jako przyczynę złych zachowań swojego syna (czyli w skrócie: gdyby nie był upośledzony, to jej syn by go nie wyzywał – logiczne!). Co to ma wspólnego z adopcją? Jak się okazuje, bardzo wiele. I tu zaczyna się właśnie część wpisu, o której pisałam na FB, że jest dla ludzi o mocnych nerwach.

Historia jak najbardziej autentyczna i bardzo dobrze mi znana, choć po stokroć wolałabym, żeby była zmyślona.

Roksana ma 10 lat. Kiedy miała nieco ponad 5, została wraz z dwojgiem starszego rodzeństwa adoptowana przez dobrze sytuowane małżeństwo, które swoje biologiczne pociechy już odchowało. Dziewczynka pamięta swoją pierwszą rodzinę, a właściwie matkę i jej zmieniających się konkubentów. Z przynajmniej jednym z nich kobieta oglądała filmy pornograficzne i uprawiała seks na oczach maluchów. Alkohol gościł na stole częściej niż jedzenie, narkotyki zresztą podobnie. Dzieci miały tyle „szczęścia” (nie da się tego napisać bez cudzysłowu), że nie były fizycznie molestowane ani bite, jedynie strasznie zaniedbane. Cała trójka trzymała się więc razem i wykształciła określone mechanizmy przetrwania. Nikola, najstarsza, jak to często bywa z dziećmi alkoholików – weszła w rolę dorosłego. Podporządkowała sobie rodzeństwo, stała się jednocześnie opiekuńcza i władcza. Do dziś ma silną potrzebę kontroli, nie ufa innym, próbuje manipulować rodzicami adopcyjnymi (o nich będzie później). Stefan, średni, jako jedyny „mężczyzna” w rodzinie czuł potrzebę bronienia jej przed niebezpieczeństwami, nawet wyimaginowanymi. Bywa agresywny, konflikty od razu próbuje rozwiązywać siłą. W początkowym okresie po adopcji przyłapywano go na kradzieżach (co najsmutniejsze – głównie jedzenia, którego w nowym domu przecież nie brakowało). No i wreszcie Roksana, bohaterka mojego wpisu. Najmłodsza, więc do momentu zabrania z rodziny biologicznej najbardziej nieporadna, ale też najkrócej narażona na traumatyczne przeżycia. Dziewczynka wykształciła umiejętność zwracania na siebie uwagi za wszelką cenę; tylko w ten sposób mogła wymóc na matce zainteresowanie sobą. Jest więc głośna, ruchliwa, lubi celowo prowokować otoczenie.

Sytuacja właściwa: czwartek rano. Do wychowawczyni Roksany dzwoni wicedyrektor szkoły z prośbą, żeby przyszła do pracy o godzinę wcześniej, ponieważ minionego dnia po lekcjach dziewczynki z jej klasy strasznie się pokłóciły; ich mamy chciałyby się spotkać i wyjaśnić sprawę. Nauczycielka zjawia się więc w gabinecie pedagoga i widzi matki czterech najlepszych przyjaciółek ze swojej klasy: dziewczynek sympatycznych i dobrze się uczących, ale bynajmniej nie świętych. Wszystkie cztery kobiety zgodnie twierdzą, że całkowitą winę za tę sytuację ponosi Roksana – no bo wiadomo, jaka ona jest… kłamie, szepcze za plecami, namawia do podsyłania sobie głupich liścików, niewłaściwie się odzywa. Wychowawczyni prosi o konkretne argumenty, przemawiające za winą dziewczynki. W odpowiedzi słyszy, że… Roksana jest adoptowana, urodziła ją puszczalska alkoholiczka, a z takich dzieci to już nic nie będzie. Jedna z uczestniczek spotkania opowiada historię – sąsiada swojego kuzyna (albo kuzyna sąsiada?), który adoptował nastolatkę, a ona potem biegała z nożem po ulicy i chciała mu podpalić dom. Kończy opowieść tym, że na takie geny to już nie ma rady – dzieciak stracony. Wtrąca się druga matka, tłumaczy, że boi się o bezpieczeństwo swojej córki w tej klasie (notabene – uczennicy, która nie przejmuje się absolutnie żadnymi granicami stawianymi przez nauczycieli i otwarcie przyznaje, że w domu wszystko jej wolno). Wychowawczyni tłumaczy, że być może ta nastolatka z opowieści miała RAD, którego nikt wcześniej nie zdiagnozował; w przeciwieństwie do Roksany, która ma szanse normalnie funkcjonować w społeczeństwie, a wykluczenie jej z grupy na pewno w tym nie pomoże. Trzecia z matek – jak się potem okaże, jedyna, która szukała problemu również we własnym dziecku, a nie tylko w Roksanie – milczy, kiwa głową, zapisuje hasło „RAD”. Czwarta – siedzi z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, przytakuje pozostałym – sprawia trochę wrażenie, jakby nie wiedziała, po co się tam znajduje.

bullying-3089938_1280

Nauczycielka pyta, dlaczego na tym spotkaniu nie ma w takim razie mamy Roksany; w końcu wydawałoby się naturalne, że ona pierwsza powinna się dowiedzieć o kłopotach sprawianych przez dziecko. Odpowiedź: my nie chcemy z tą kobietą rozmawiać. Nie adoptuje się trójki dzieci, jak się nie umie z nimi dać rady. Gdyby oni się dobrze tymi dziećmi zajmowali, to tego spotkania by nie było. Wychowawczyni na końcu języka ma ironiczną uwagę, że przecież przed chwilą padło stwierdzenie, iż wszystkiemu winne są geny, nie wychowanie. Zamiast tego jednak obiecuje przyjrzeć się sprawie… Rozmawia z dziewczynkami w klasie, a potem dzwoni do matki Roksany.

Poniedziałek po południu. Szkoła pustoszeje, nauczycielka czeka na wizytę rodziców problematycznej uczennicy. Rozlega się pukanie do drzwi sali. Nie czekając na odpowiedź, wchodzi Roksana.

Proszę pani, ja tylko na chwilę. Moja mama zaraz tu przyjedzie. Czy może jej pani powiedzieć, że chociaż trochę się staram? Ja wiem, że jestem niedobra, ale staram się, naprawdę! Niech jej pani nie mówi, że to wszystko przeze mnie, bo znowu będzie jej przykro. A oni nas z tatą bardzo kochają. Nie to, co tamta mama. Ona była głupia.

Nauczycielka chce odpowiedzieć, ale w drzwiach staje matka dziewczynki. Najwyraźniej czuje się czemuś winna, bo od progu zaczyna przepraszać… a potem opowiada całą historię swoich dzieci: od przyspieszonego kursu adopcyjnego, żeby móc jak najszybciej zabrać je do domu, poprzez wyczerpujące początki, kiedy Stefan chomikował u siebie w pokoju skradzione nie wiadomo skąd jedzenie, Nikola szukała filmów pornograficznych w internecie, a Roksana jakby celowo wpadała innym pod nogi, głośno śpiewała właśnie tam, gdzie trzeba być cicho, wchodziła, gdzie wchodzić nie powinna… aż do dziś. Przez ponad cztery lata od adopcji dzieci zrobiły ogromne postępy – dosyć powiedzieć, że funkcjonują w zwyczajnej szkole, mają kolegów, zdają do kolejnych klas – Nikola z coraz lepszymi wynikami, bo wymarzyła sobie jedno z lepszych liceów w okolicy. I to właśnie dzięki tej przedwczesnej dojrzałości i związanemu z nią uporowi ma szansę spełnić swoje marzenie. Stefan chodzi do psychologa, uprawia sport… sam właściwie nie wszczyna już bójek, ale nie potrafi jeszcze odpuścić, kiedy ktoś go prowokuje. O to niestety nietrudno, skoro rodzice innych dzieci są przekonani, że „z niego już nic nie będzie”. A Roksana? Nauczyła się przestrzegać zasad, choć kosztuje ją to wiele wysiłku. Nadal jednak próbuje być w centrum uwagi, nie lubi, kiedy ktoś okazuje sympatię innym osobom, a jej nie. Z zewnątrz wygląda to na zazdrość, w rzeczywistości jest reakcją na poczucie zagrożenia, pamiątką po tym, że musiała walczyć o zainteresowanie biologicznej mamy, zajętej nowym „wujkiem” albo opróżnianiem kolejnej butelki…

Do czego zmierzam? Gdzieś tam wewnątrz zaczynam się bać, że kiedy Księżniczka podzieli się w przedszkolu lub szkole faktem, że jest adoptowana, trafi właśnie na takie matki, jak w klasie książkowego Augiego albo całkiem prawdziwej Roksany.

Wiem, co mówię. Byłam jej wychowawczynią.

 

Taka tam rodzina adopcyjna

Święty Mikołaj na sygnale, czyli ostrożnie z marzeniami

Jeżeli pamiętacie jeszcze ostatni wpis, Księżniczka prosiła w nim Mikołaja o pączka. Po dłuższych namowach zdecydowała się poszerzyć tę imponującą listę o dużego lizaka i karetkę – co akurat nie dziwi, biorąc pod uwagę jej zamiłowanie do leczenia pluszaków. Ustaliliśmy więc z mężem, że któregoś dnia przed mikołajkami on odbierze małą z przedszkola, a ja pojadę zdobyć zabawkowy ambulans. Jak się okazało, plan został wykonany z solidną nadwyżką.

ambulance-1874764_960_720.jpg

Zgodnie z założeniem kupiłam karetkę, oczami wyobraźni widząc, jak Księżniczka ucieszy się w mikołajkowy poranek. I na tym historia mogłaby się zakończyć, gdyby nie to, co zdarzyło się wieczorem. Tuż przed pójściem spać mała przytuliła się do mnie, mówiąc, że jest jej zimno. Zdziwiłam się, bo miała na sobie polarową piżamę, a mieszkanie mamy ciepłe. Po chwili jednak poszła do swojego pokoju, z którego wróciła owinięta w kołdrę. Odruchowo sprawdziłam czoło – chłodne. Poprosiłam więc, żeby położyła mi się na kolanach, to ją rozgrzeję. Ledwo to zrobiła, z nosa zaczęła jej lecieć krew. Był to już drugi krwotok w ciągu doby, ale poprzedni trwał bardzo krótko. Tym razem walczyliśmy przez prawie godzinę. Początkowo krew leciała takim strumieniem, że nie nadążaliśmy z podkładaniem czegokolwiek do tamowania. Po dłuższym czasie Księżniczka zaczęła mówić, że kręci jej się w głowie, że musi się położyć. W końcu P. zadzwonił pod numer alarmowy. Byliśmy przygotowani, że dyspozytor pokieruje nas do jakiejś placówki, świadczącej nocną opiekę medyczną. Tymczasem to, co się zdarzyło, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Połączono nas bezpośrednio z załogą karetki, a kiedy Pan Ratownik (przez wielkie „P” i „R”) usłyszał, że dziecko ma dwa latka, a my nie znamy miasta – zadeklarował, że przyjedzie. Ekipa z pogotowia znalazła się u nas w 5 minut. Oczywiście zadziałało prawo Murphy’ego i Księżniczka przestała krwawić kilkadziesiąt sekund przed przybyciem medyków. Zaczęłam mieć wyrzuty sumienia, że nasiałam paniki, być może opóźniając interwencję w jakiejś poważniejszej sprawie, ale Panowie Ratownicy zapewnili nas, że takich objawów nie wolno lekceważyć, a dziecko musi zostać zbadane w szpitalu.

Rzecz jasna pacjentka, o którą się rozchodzi, od samego wejścia Panów Ratowników była przeszczęśliwa. Bez problemu dała się zbadać, po czym wypytała dokładnie, po co im taka duża torba i co w niej mają. W największy zachwyt wpadła jednak wtedy, kiedy po wyjściu z klatki schodowej zobaczyła prawdziwą karetkę na sygnałach świetlnych, która w dodatku czekała właśnie na nią. Nasz prezent mikołajkowy zdecydowanie zbladł przy przejażdżce ambulansem.

Na SORze spędziłyśmy pięć godzin. Wyszłyśmy niestety bez konkretów, za to z zaleceniem, żeby w przypadku powtórki bez wahania wzywać pogotowie…

Medycznych skutków tej nocnej akcji jeszcze nie znamy, podobnie jak przyczyn krwotoku. Nie sposób za to zauważyć innych następstw.

Po pierwsze – Księżniczka postanowiła, że zostanie ratownikiem medycznym.

Po drugie – bawiąc się w leczenie zabawek, zaczyna od założenia rękawiczek („tak jak Pan Latownik”) – czyli pierwszy krok w udzielaniu pierwszej pomocy już opanowała 😉

Po trzecie – mikołajkowy prezent w postaci karetki okazał się strzałem w dziesiątkę.

Po czwarte – tu musi nastąpić dłuższy opis. Krótko po mikołajkach odwiedziła nas chrzestna Księżniczki. Wybraliśmy się wszyscy razem na świąteczny pokaz organizowany przez pewne muzeum, postanawiając od razu zwiedzić choć jego część. Tak się złożyło, że fragment ekspozycji dotyczył II wojny światowej. Ze względu na małą chcieliśmy pominąć ten etap zwiedzania. Pewnie by nam się to udało, gdyby wzrok młodej nie padł na figurę sanitariuszki opatrującej rannego żołnierza. To nic, że facet (na szczęście tylko manekin) miał zmasakrowaną twarz. Księżniczki nie dało się od tego oderwać. Z przejęciem opowiadała, że pan jest chory, „ma ała” i „ma klew”, że go boli, ale że pani pielęgniarka ma w torbie lekarstwa, wyleczy go i będzie zdrowy. Przed wyjściem trzy razy jeszcze chciała wracać do tego miejsca, zaś dwa dni później stwierdziła, że ona też będzie pielęgniarką.

Po piąte – ulubioną zabawą stało się przyjmowanie pluszaków do szpitala. Póki co rekordzistą jest konik, który zjadł za dużo siana, przez co bolą go uszy (?!), brzuszek, gardło i ząbki. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że konik jest w rzeczywistości gumowym „skoczkiem” o sporych gabarytach, a Księżniczka próbuje nosić go na rękach lub wymóc to na nas. Drugim w kolejności pechowcem jest „Kłaczątek”, czyli pluszowy łabędź (Olitoria, wiesz, o czym mowa). On z kolei ciągle w coś uderza, dlatego bolą go niemal wszystkie części pluszowego ciała. Zabawkowe zwierzątka wypełniają całą poczekalnię, urządzoną pomiędzy stolikiem a szafą – co wskazuje, że nasza dwuletnia pani doktor najpewniej przyjmuje na NFZ. Pół biedy zresztą, gdyby tylko pokój Księżniczki zamieniał się w szpital. Okazuje się bowiem, że najlepszym miejscem do hospitalizowania maskotek jest nasze małżeńskie łóżko. Dziś wieczorem odkryłam pod kołdrą nie tylko dwa pluszowe psy, pandę i borsuka (też pluszowego na szczęście), ale jeszcze plastikowy stetoskop, garnek (?) i foremkę do ciastoliny (???). Zastanawiałam się, czy to nie elementy jakiejś eksperymentalnej terapii, ale wolę nie drążyć.

Przechwytywanie222.JPG

Tegoroczne Boże Narodzenie będzie inne, niż pierwotnie zakładaliśmy. Wywiało nas daleko od rodziny, a okoliczności sprawiły, że do końca roku nie za bardzo mamy jak się stąd ruszyć. Spędzimy więc Święta tylko we troje… byle nie w szpitalu 😉

A jak u Was przebiega okres przedświątecznej gorączki? Szaleństwo zakupów? Pierogi upchnięte na każdym wolnym kawałku przestrzeni? „Last Christmas” z Youtube’a w zapętleniu? A może dajecie sobie spokój i zaszywacie się gdzieś w Bieszczadach?

Taka tam rodzina adopcyjna, Takie tam różne

Ziebla, pseckol i inne nowiny

– Księżniczko, co byś chciała dostać na Boże Narodzenie?
-yyy… choinkę!
– Choinka na pewno będzie, a pod nią wkłada się prezenty. Co byś chciała dostać w prezencie pod choinkę?
Pączka!

donut-2544153_640.png

Nie wiem: cieszyć się, że nie pójdę z torbami, czy martwić, że tylko jedzenie jej w głowie?
Zmartwienie wcale nie byłoby zresztą bezzasadne, bo nawet wychowawczyni z nowego przedszkola powiedziała nam ostatnio, że pierwsze słowa Księżniczki po przebudzeniu z drzemki brzmią zwykle: „Co będzie na podwieczorek?”

Obiecałam relację z nowego, więc oto i ona. Nasza latorośl błyskawicznie odnalazła się w przedszkolu – właściwie jeszcze zanim do niego poszła. Dzień wcześniej pojechaliśmy sprawdzić, gdzie dokładnie ta placówka się znajduje i jak wygląda z zewnątrz. Mała dojrzała budynek jeszcze przez szybę autobusu, po czym wybiegła z niego, krzycząc: „Mój pseckol!!!”. Tyle w temacie aklimatyzacji.

school-bus-147778_640.png

Dodatkowym plusem jest to, że rano wychodzimy wszyscy troje (a właściwie czworo, jeśli doliczyć Zieblę*) i razem jedziemy autobusem, co dla Księżniczki jest podwójną atrakcją. Przed przeprowadzką sama odwoziłam ją samochodem do żłobka, więc teraz towarzystwo taty w połączeniu z przejażdżką komunikacją miejską same w sobie stanowią rozrywkę.

Jeśli chodzi o nas, to chyba jest dobrze. P. ma mnóstwo roboty, co przekłada się na dłuższą obecność w biurze lub wieczorne stukanie w klawisze. Nie jest to jednak nic, czego byśmy się nie spodziewali, zwłaszcza w początkowym okresie.

Co do mnie – póki co jestem zachwycona nową pracą, chociaż zdaję sobie sprawę, że nie zawsze będzie tak różowo. Nie bez powodu mówi się, że w każdym miejscu zatrudnienia najlepsze są pierwsze i ostatnie dni ;). W każdym razie robię to, co lubię i do czego chyba się nadaję – a przynajmniej taką mam nadzieję. Na pewno za to złapałam bakcyla i coraz bardziej daję się pochłaniać nowej branży.

Rysy na szkle oczywiście też są, a jakże. W zeszłym tygodniu straciłam babcię. Chociaż wiek osiągnęła już słuszny i teoretycznie spodziewaliśmy się, że jej organizm nagle może odmówić posłuszeństwa, to jednak na śmierć bliskiej osoby nigdy nie jest się do końca gotowym. Nie tak wyobrażałam sobie pierwszą po przeprowadzce wizytę w rodzinnym mieście…

Mam też niejasne wrażenie, że jest kilka osób, które niezbyt dobrze nam życzą. Koleżanka z byłej pracy zapytała mnie wprost: „jak to możliwe, że tobie tak wszystko spadło z nieba?”. Nie wiem jak Wam, mnie z nieba spadł (przynajmniej ostatnio) jedynie deszcz na świeżo ułożone włosy, kiedy któregoś popołudnia czekałam przez godzinę na autobus na peryferiach miasta. Piszę o tym profilaktycznie, gdyby ktoś chciał zrobić laleczkę voodoo z moją podobizną i powbijać trochę szpilek, to służę facjatą.

doll-161405_640.png

Z mniejszych problemów także by się coś znalazło. Na przykład akustyka w budynku, w którym obecnie mieszkamy. Słychać każdy ruch sąsiadów zza wszystkich ścian. Podejrzewam, że choćby nosili filcowe kapcie, porozumiewali się na migi, a telewizję oglądali wyłącznie w słuchawkach, to i tak mogłabym odwzorować ich plan dnia.  Zastanawiam się, co jest gorsze: czy to, że ci spod siódemki oglądają tylko TVP Info, czy fakt, że rozchodzenie się dźwięku działa wszak w obie strony i również każde nasze słowo jest słyszalne dla sąsiadów…

*Ziebla – a właściwie Zebra lub Zeberka – od kilku miesięcy ulubiona maskotka Księżniczki, sprezentowana jej kiedyś przez chrzestnego. Mała prawie się z nią nie rozstaje i w przeuroczy sposób pokazuje jej świat: „Zobać, Ziebla, kwiatki, widziś?” – itd. Coś czuję, że Ziebla zostanie stałą bywalczynią „Stożków”. 😉 Następnym razem wstawię jej zdjęcie.

Droga po szczęście, Takie tam różne

Notatnik przeprowadzkowy Lady M.

Ja umyłam głowę – zakomunikowała Księżniczka, zasypiając przy mnie – a ty nie umyłaś. No i trudno, będziesz brzydka.

Mimo znużenia wyraziła ten osąd tak dobitnie, że skojarzyła mi się z jurorem jakiegoś Must Be The Model czy innego Gwiazdy Zostają na Lodzie. Wpisuje się to zresztą w trend, zgodnie z którym każdy może być ekspertem, niezależnie od posiadanej wiedzy czy doświadczenia w danej dziedzinie. Skoro więc na przykład, nie mając dzieci, można zostać specjalistą od wychowania, to ja się dzisiaj mianuję autorytetem od przeprowadzek, jako że mam jedną tuż za sobą – to nic, że pierwszą od dwunastu lat. 😉

Kobieta, Dziewczyna, Ludzie, Kobiet, Ręka, Uwaga

Subiektywny Poradniko-Notatnik Przeprowadzkowy Lady Makbet:

  1. Jeżeli wahasz się pomiędzy wyrzuceniem a zatrzymaniem jakiejś rzeczy – wyrzuć. I tak zabierzesz wszystkiego za dużo. (Rada otrzymana od Żuczka – trafność 10/10)
  2. Istnieje ryzyko, że jeśli spuścisz z oka duży pusty karton, to chwilę później zastaniesz swoje dziecko skaczące do niego na główkę z łazienkowego podestu.
  3. Jeśli złapiesz się na pakowaniu kartonu w inny karton, to najprawdopodobniej potrzebujesz odpoczynku.
  4. Kartonów, taśmy klejącej, czasu na pakowanie i odłożonych pieniędzy masz za mało. Słowo.
    package-2072221_960_720
  5. Opisywanie pudeł hasłami w stylu: „ostrożnie, szkło”, „nie rzucać” lub „tą stroną do góry” może i wydaje się profesjonalne, ale jest kompletnie bez sensu. Panowie z firmy przeprowadzkowej nie mają czasu tego czytać, o stosowaniu nie mówiąc. Jak w starym dowcipie – tyle roboty, że nie ma kiedy taczki załadować. Czy tam kartonu.
  6. Możesz być nawet mistrzem świata w Tetrisie i mieć doktorat z logistyki, a i tak zostanie Ci na końcu jakaś fikuśna karafka po babci, zegar w kształcie kota albo inne akcesoria do odkurzacza, które za Chiny nie wejdą do żadnego pudła.
  7. Dzień przed przeprowadzką to idealny czas, żeby ZUS albo Urząd Skarbowy upomniał się o jakiś dokument sprzed czterech pokoleń, który spakowałaś/eś nie wiadomo gdzie na samym początku procedury. A nawet, jeśli wiadomo gdzie, to zapewne jest to najgłębiej schowany karton w całym domu.
  8. Liczba otrzymanych prezentów pożegnalnych jest wprost proporcjonalna do tego, co już zdążyłaś/eś spakować i odwrotnie proporcjonalna do pozostałego miejsca w kartonach.
    office-4480212_960_720.jpg
  9. Pożegnania są trudniejsze, niż się wydaje.
  10. Po wywiezieniu rzeczy warto jest odkurzyć mieszkanie. Pamiętaj jednak, że pożyczenie odkurzacza od sąsiadki zajmuje godzinę, a oddawanie go drugą. Plusy: wypijesz dwie kawy, zjesz pączka i serniczek, przy okazji dowiadując się, że szwagier Waldka ciągle pije, syn Moniki kupił mieszkanie, a Kowalskiej wycięli woreczek. Nie przejmuj się, nawet mąż sąsiadki nie wie, kim są Waldek, Monika i Kowalska. Minusy: jesteś na diecie i masz plan dnia napięty jak plandeka na żuku, a tymczasem… zjesz pączka i serniczek, przy okazji dowiadując się, że szwagier Waldka ciągle pije, syn Moniki kupił mieszkanie, a Kowalskiej wycięli woreczek.
  11. Na pewno i tak czegoś zapomnisz. Najprawdopodobniej tego, co zostawiłaś/eś na samym wierzchu właśnie po to, żeby na 100% to zabrać.

W każdym razie jesteśmy przeprowadzeni. Księżniczka z powodzeniem aklimatyzuje się w przedszkolu, ja właśnie zaczęłam nową pracę. Pierwsza relacja z „nowego” już niebawem.  🙂

Taka tam rodzina adopcyjna

Kamila, czyli co to znaczy być adoptowanym

child-1439468_960_720

Kamila została moją uczennicą w piątej klasie. Od początku trochę odstawała od reszty zespołu, przy czym owo „trochę” jest tu słowem kluczem, bo niełatwo było od razu uchwycić, na czym polega jej inność. Dopiero po czasie dało się zauważyć, że chociaż jest bardzo inteligentna, uczy się poniżej swoich możliwości; na lekcjach przystępowała do wykonywania zadań, ale jej myśli prędko odpływały gdzieś daleko. Mówiła, że nie może się skupić, przy czym nie przejawiała typowych cech dziecka nadpobudliwego. Wyglądało to raczej tak, jakby bujała w obłokach albo zwyczajnie nie była zainteresowana lekcją. Wypowiadała się za to językiem charakterystycznym raczej dla dorosłych, niż dla nastolatków (przykłady będą poniżej). Okazało się też, że jest kłótliwa, prowokuje inne dzieci do niewłaściwych zachowań, po czym kreuje się na ofiarę, a nie inicjatorkę konfliktu. Coraz częściej rówieśnicy donosili, że zmyśla lub zwyczajnie kłamie. Kiedy pojawiły się pierwsze oceny, dziewczynka próbowała „zastraszać mnie” rodzicami, np. moja mama żąda, aby pani natychmiast sprawdziła mi tę poprawę albo mój tata jest oburzony, że tak nisko oceniła pani moje wypracowanie.

human-3616407_960_720

Skonsultowałam się zatem z wychowawczynią tej klasy, żeby dowiedzieć się o Kamili czegoś więcej. Otrzymałam informację, że rodzice są znanymi w okolicy przedsiębiorcami (czego zdążyłam się już domyślić po nazwisku) i nie za bardzo mają czas, żeby zajmować się szkolnymi problemami jedenastolatki, dlatego dziewczynka trochę wychowuje się sama, a trochę pomaga jej w tym starszy, dorosły już brat. Takie wyjaśnienie mi jednak nie wystarczyło. Czułam, że problem Kamy tkwi gdzieś głębiej.

secrets-2022148_960_720.jpg

Podczas dyskusji na jednej z lekcji pojawił się temat adopcji. Nie pamiętam już, jaka była jego geneza – grunt, że go podjęłam. Kiedyś wspominałam na „Stożkach”, że nie poruszam tego problemu sama z siebie, ale jeżeli nadarzy się okazja, to próbuję uświadamiać podopiecznym, czym jest ten proces. W każdym razie w pewnym momencie Kamila zaczęła histerycznie płakać, pomimo tego, że nikt nie powiedział niczego szczególnego. Chyba każdy dorosły, a zwłaszcza rodzic adopcyjny, domyśliłby się, w czym rzecz. Po dzwonku na przerwę zapytałam dziewczynkę, czy chce porozmawiać. Odmówiła, więc nie naciskałam… co nie znaczy, że przestałam się nią przejmować. Przeciwnie.

Kilka dni temu jeden z chłopców, źle zrozumiawszy fragment tekstu z podręcznika, powiedział, że jeśli ktoś nie może mieć dziecka, to idzie do domu dziecka i sobie kupuje. Wzięłam głęboki oddech i policzyłam do trzech, żeby nie zrobić czegoś, co poskutkuje odebraniem prawa do wykonywania zawodu 😉 , a potem zaczęłam tłumaczyć, że to nie do końca tak działa. Próbowałam opisać w skrócie (i zrozumiale dla szóstoklasistów), jak w naszym kraju przebiega ta procedura. Kamila przepłakała cały mój wywód, mimo że ze względu na nią starałam się jak najdelikatniej dobierać słowa.

Poprosiłam ją o pozostanie po lekcji. Przyznałam, że widzę, iż temat adopcji jest jej bliski i zapytałam, czy czymś ją uraziłam. Zaprzeczyła… a chwilę później opowiedziała mi coś, co dało mi do myślenia przede wszystkim jako matce adopcyjnej. Publikuję skrót naszej konwersacji (z drobnymi zmianami, nie przeinaczającymi jej sensu, ale utrudniającymi ewentualną identyfikację dziewczynki) również z myślą o rodzicach ado, którzy czytają ten blog.

secret-2725302_960_720

Jestem dzieckiem adoptowanym – zaczęła, patrząc załzawionymi oczami gdzieś w przestrzeń za oknem – i to strasznie boli. Wiem o wszystkim od początku, ale to niczego nie ułatwia. Żyję ze świadomością, że mam gdzieś jeszcze innych rodziców, ale nic o nich nie wiem… jedynie tyle, że tamta mama ma na imię Aleksandra i że urodziłam się w Poznaniu. Przez trzy lata byłam w domu dziecka, ale nic nie pamiętam – tylko moment, jak stamtąd odchodziłam. Dostałam nawet jakąś pamiątkę na pożegnanie, ale tam nie ma nic o moich rodzicach… tamtych, co mnie urodzili. Kiedyś przeszukałam w domu wszystkie teczki, jednak nie znalazłam żadnych dokumentów dotyczących mojego pochodzenia.

– I to cię najbardziej boli? – zapytałam.

To, że nic o sobie nie wiem. Że moja historia nie ma początku. Że może oni mnie nie chcieli, a może ktoś im mnie zabrał? A jeśli tamta mama była niepełnoletnia? Kiedyś słyszałam, że jeśli dziewczyna urodzi dziecko w wieku na przykład 15 lat, to ono trafia do domu dziecka… Może i ze mną tak było? Może chciała mnie odzyskać i już nie znalazła?

Kama, a czy ty rozmawiałaś o swoich obawach z rodzicami? Skoro nie ukrywają przed tobą faktu adopcji, to może pomogliby ci rozwiać wątpliwości?

Spojrzała na mnie, jakbym zaproponowała jej lot na Księżyc w jedną stronę.

Nie chcę ich tym męczyć ani sprawiać im przykrości. Myślę, że ich też ten temat boli… chociaż czasem mam wrażenie, że jest im obojętny… albo że się wstydzą.

Wstydzą?

– Nigdy nikomu ani w poprzedniej szkole, ani w tej, nie powiedzieli, że jestem adoptowana. Nawet moja wychowawczyni nie wie. No to chyba się tego wstydzą…

– Myślę, że po prostu chcą ciebie chronić… na przykład przed takimi komentarzami, jak dzisiejszy Kacpra [ten o kupieniu sobie dziecka]. Twoi rodzice na pewno cię kochają, chcą pokazać światu, że jesteście pełną, kochającą się rodziną, bez wchodzenia w detale. Przecież nie trzeba każdemu mówić wszystkiego o sobie.

– No tak, ale oni nie dźwigają tego w sobie tak jak ja

girl-2179466_960_720

Wyściskałam Kamilę, pokazałam jej na kilku znanych przykładach, że adopcja nie musi być tematem tabu (w sensie, że nie jest powodem do wstydu) i poradziłam, żeby mimo wszystko porozmawiała z rodzicami. Niestety ze względu na zmianę pracy pewnie nigdy się nie dowiem, jaki będzie finał tej historii. Mam nadzieję, że taki, jakiego jej życzę… i jakiego życzyłabym Księżniczce.

Pisałam na początku, że Kama czasem zmyśla, ma też skłonności do nadinterpretacji. Nie mam stuprocentowej pewności, że wszystko, co mi powiedziała, jest prawdą. Wierzę jednak, że takie były jej intencje. Z oczywistych przyczyn brakuje tutaj też głosu rodziców dziewczynki – może ich obraz sytuacji byłby zgoła odmienny… W każdym razie ta rozmowa była emocjonalnie trudna także dla mnie – mamy dwuipółletniej adoptowanej Księżniczki. Pokazała mi, jak różnie może wyglądać zachowanie rodzica z perspektywy dziecka oraz jego własnej. Coś, co dla jednej strony jest próbą pokazania integralności rodziny, dla drugiej jest maskowaniem problemu; co dla jednej jest dowodem troski, dla drugiej ograniczaniem lub lekceważeniem… i tak dalej. Dlatego tak ważny jest czas na szczerą rozmowę, która na pewno wszystkich problemów nie rozwiąże, ale może przynajmniej pomoże się porozumieć.

Zastanawiam się też, na ile zachowanie dziewczyny oraz jej szkolne problemy są powiązane z jej przeszłością, ale to w ogóle osobny temat.

Jestem wdzięczna Kamili za to, że się przede mną otworzyła. I że uświadomiła mi, po jak kruchym lodzie stąpamy każdego dnia…

Droga po szczęście, Taka tam rodzina adopcyjna, Takie tam różne

Gdzieś pomiędzy wiatrem zmian a wiatrem w oczy

W wakacje zmieniłam samochód i kolor włosów, a teraz do kompletu zmieniam branżę i województwo. Sama jeszcze nie wiem, co to dla mnie oznacza, natomiast  jestem podekscytowana jak dziecko przed pierwszą gwiazdką w wigilię. Ale po kolei…

„Ty to zmienisz pracę dopiero, gdy nowa sama cię znajdzie” – stwierdził niedawno z powątpiewaniem M. Niechcący wyszło, że miał rację, bo oferta rzeczywiście przyszła sama i to prawie dosłownie. W dodatku najpierw do P., a chwilę później do mnie… i właściwie nie było nad czym się zastanawiać.

Szkołę porzucam (przynajmniej tymczasowo, bo nigdy nie wiadomo, co los przyniesie) z żalem, ale i pewną ulgą. Nieszczęsna – TFU! – „reforma” edukacji sprawiła, że efektywna praca po prostu przestała być możliwa. Tutaj nie działają najprostsze reguły matematyczne i  okazuje się, że dawanie z siebie 200% w podziale na dwie szkoły wynosi 2 razy po 50. Brakująca setka zostaje gdzieś w rachunkach za paliwo, bo te akurat o równe 100% wzrosły. Zresztą to jest w ogóle temat rzeka, na pewno nie na dzisiejszy post. Nie ulega wątpliwości, że będę okropnie tęsknić za uczniami i za większością kadry nauczycielskiej. Zostawiam za sobą dobry i ważny kawał swojego życia, a to raczej mało kto potrafi uczynić z lekkim sercem.

kartonoza.jpg

W każdym razie… urosło się. Nie tylko Księżniczce i cenom w sklepach, ale przede wszystkim stercie pudeł na środku salonu, karton jego mać. Do wyprowadzki zostało jeszcze kilka tygodni, więc jak tak dalej pójdzie, spokojnie zdążę zbudować taki labirynt, że Dedal będzie mógł mi buty czyścić. Chyba nie muszę mówić, kto ma z tego największą frajdę i kto bawi się w chowanego w najmniej odpowiednim momencie? Na szczęście Księżniczka – lat dwa i pół – jak dotąd nie osiągnęła najwyższego levelu w tej zabawie. I na przykład wślizguje się w szczelinę pomiędzy pudłem z dokumentami a komodą, po czym krzyczy: „Zobać, mama! Tutaj śchowałam!”. Gorzej, jeśli przed przeprowadzką zdąży załapać, o co w tym naprawdę chodzi. Wtedy to chyba pozostanie tylko wezwać Psi Patrol (po Księżniczkowemu „Si Patol”) – no wiecie, „Nie ma takiego problemu, którego nie rozwiążemy!”. Mimo tego labiryntu kartonowych piramid (zabrzmiało dostojnie niczym parafraza Horacego, a niech tam!) jeszcze wiem, gdzie co mam, co z kolei mnie samą niepomiernie dziwi.

kartonoza2

To w ogóle jest niepojęte, ile człowiek gromadzi szpargałów… chociaż, jeśli się nad tym głębiej zastanowić, to one chyba w większości gromadzą się same. O, na przykład pokale do piwa, z których ani razu nie korzystaliśmy. Miałam tego całą półkę w barku, a nigdy żadnego nie kupiłam. Przysięgam, że nie wiem, skąd się wzięła przynajmniej połowa z nich. Podobnie zresztą sprawa ma się z maskotkami Księżniczki i świeczkami zapachowymi, którymi mogłabym obstawić bodaj wszystkie groby na szczecińskim Cmentarzu Centralnym, a pewnie jeszcze by zostały.

Gdyby mnie ktoś zatem szukał, to jeszcze przez chwilę będę tu, a potem to już głównie gdzie indziej. W świecie rzeczywistym, znaczy się, bo wirtualnie to nadal na Stożkach… i wszystko wskazuje na to, że częściej! A tymczasem wracam do pakowania. 🙂

kartonoza2