Mamy za sobą pierwszą świadomą rozmowę o adopcji, a właściwie jej zalążek. J. przywiozła Księżniczce pielęgniarskie akcesoria – czepek i wielką strzykawę. Zrobiliśmy małej z nimi zdjęcia i powiedzieliśmy, że wyślemy cioci H., która jest położną. Księżniczka, jak na trzylatkę (w dodatku zafascynowaną tematami medycznymi) przystało, zaczęła dociekać, kim jest położna. Opowiedzieliśmy jej więc o wizytach cioci H. w naszym domu, kiedy młoda była jeszcze wielkości dorodnego bakłażana. Kwestia przysposobienia wypłynęła przy okazji tłumaczenia, do czego służy pępowina. Mała wskazała na mój brzuch i zapytała, czy „tutaj” była ze mną połączona. Wyjaśniliśmy, że nie, a na kolejne „dlaciego?” odpowiedzieliśmy, że nie wszystkie mamy mogą mieć dzieci w brzuszku, dlatego ona rosła w innym, a potem się urodziła i trafiła do nas. Księżniczka przyjęła to krótkim „aha” i zmieniła temat. Widocznie tyle informacji jej wystarczyło. Szczerze mówiąc, kosztowała mnie ta rozmowa mniej, niż sądziłam. Męża chyba też. W każdym razie jesteśmy gotowi stawić czoła kolejnym pytaniom, gdy te się pojawią.
Zaczynam się natomiast zastanawiać, jak sama Księżniczka będzie w niedalekiej przyszłości opowiadać o tym fakcie koleżankom i kolegom z przedszkola – i jak zostanie to przyjęte. Obawy nie są wyssane z palca, ponieważ niestety mity adopcyjne są w naszym społeczeństwie wciąż żywe. O wiele bardziej, niż do niedawna myślałam.
Znacie książkę (albo film) pt. „Cudowny chłopak”? Jego bohaterem jest dzieciak ze zdeformowaną twarzą, który próbuje się odnaleźć w zwyczajnej szkole. Wiecie, kto mu w tym najbardziej przeszkadza? Zgadliście – dorośli. Mama jednego z uczniów wycina Augiego ze zdjęcia klasowego, żeby swoją szpetotą nie psuł fotografii, którą zamierzała się chwalić znajomym. Wnosi też o usunięcie chorego chłopca z placówki, wskazując go jako przyczynę złych zachowań swojego syna (czyli w skrócie: gdyby nie był upośledzony, to jej syn by go nie wyzywał – logiczne!). Co to ma wspólnego z adopcją? Jak się okazuje, bardzo wiele. I tu zaczyna się właśnie część wpisu, o której pisałam na FB, że jest dla ludzi o mocnych nerwach.
Historia jak najbardziej autentyczna i bardzo dobrze mi znana, choć po stokroć wolałabym, żeby była zmyślona.
Roksana ma 10 lat. Kiedy miała nieco ponad 5, została wraz z dwojgiem starszego rodzeństwa adoptowana przez dobrze sytuowane małżeństwo, które swoje biologiczne pociechy już odchowało. Dziewczynka pamięta swoją pierwszą rodzinę, a właściwie matkę i jej zmieniających się konkubentów. Z przynajmniej jednym z nich kobieta oglądała filmy pornograficzne i uprawiała seks na oczach maluchów. Alkohol gościł na stole częściej niż jedzenie, narkotyki zresztą podobnie. Dzieci miały tyle „szczęścia” (nie da się tego napisać bez cudzysłowu), że nie były fizycznie molestowane ani bite, jedynie strasznie zaniedbane. Cała trójka trzymała się więc razem i wykształciła określone mechanizmy przetrwania. Nikola, najstarsza, jak to często bywa z dziećmi alkoholików – weszła w rolę dorosłego. Podporządkowała sobie rodzeństwo, stała się jednocześnie opiekuńcza i władcza. Do dziś ma silną potrzebę kontroli, nie ufa innym, próbuje manipulować rodzicami adopcyjnymi (o nich będzie później). Stefan, średni, jako jedyny „mężczyzna” w rodzinie czuł potrzebę bronienia jej przed niebezpieczeństwami, nawet wyimaginowanymi. Bywa agresywny, konflikty od razu próbuje rozwiązywać siłą. W początkowym okresie po adopcji przyłapywano go na kradzieżach (co najsmutniejsze – głównie jedzenia, którego w nowym domu przecież nie brakowało). No i wreszcie Roksana, bohaterka mojego wpisu. Najmłodsza, więc do momentu zabrania z rodziny biologicznej najbardziej nieporadna, ale też najkrócej narażona na traumatyczne przeżycia. Dziewczynka wykształciła umiejętność zwracania na siebie uwagi za wszelką cenę; tylko w ten sposób mogła wymóc na matce zainteresowanie sobą. Jest więc głośna, ruchliwa, lubi celowo prowokować otoczenie.
Sytuacja właściwa: czwartek rano. Do wychowawczyni Roksany dzwoni wicedyrektor szkoły z prośbą, żeby przyszła do pracy o godzinę wcześniej, ponieważ minionego dnia po lekcjach dziewczynki z jej klasy strasznie się pokłóciły; ich mamy chciałyby się spotkać i wyjaśnić sprawę. Nauczycielka zjawia się więc w gabinecie pedagoga i widzi matki czterech najlepszych przyjaciółek ze swojej klasy: dziewczynek sympatycznych i dobrze się uczących, ale bynajmniej nie świętych. Wszystkie cztery kobiety zgodnie twierdzą, że całkowitą winę za tę sytuację ponosi Roksana – no bo wiadomo, jaka ona jest… kłamie, szepcze za plecami, namawia do podsyłania sobie głupich liścików, niewłaściwie się odzywa. Wychowawczyni prosi o konkretne argumenty, przemawiające za winą dziewczynki. W odpowiedzi słyszy, że… Roksana jest adoptowana, urodziła ją puszczalska alkoholiczka, a z takich dzieci to już nic nie będzie. Jedna z uczestniczek spotkania opowiada historię – sąsiada swojego kuzyna (albo kuzyna sąsiada?), który adoptował nastolatkę, a ona potem biegała z nożem po ulicy i chciała mu podpalić dom. Kończy opowieść tym, że na takie geny to już nie ma rady – dzieciak stracony. Wtrąca się druga matka, tłumaczy, że boi się o bezpieczeństwo swojej córki w tej klasie (notabene – uczennicy, która nie przejmuje się absolutnie żadnymi granicami stawianymi przez nauczycieli i otwarcie przyznaje, że w domu wszystko jej wolno). Wychowawczyni tłumaczy, że być może ta nastolatka z opowieści miała RAD, którego nikt wcześniej nie zdiagnozował; w przeciwieństwie do Roksany, która ma szanse normalnie funkcjonować w społeczeństwie, a wykluczenie jej z grupy na pewno w tym nie pomoże. Trzecia z matek – jak się potem okaże, jedyna, która szukała problemu również we własnym dziecku, a nie tylko w Roksanie – milczy, kiwa głową, zapisuje hasło „RAD”. Czwarta – siedzi z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, przytakuje pozostałym – sprawia trochę wrażenie, jakby nie wiedziała, po co się tam znajduje.
Nauczycielka pyta, dlaczego na tym spotkaniu nie ma w takim razie mamy Roksany; w końcu wydawałoby się naturalne, że ona pierwsza powinna się dowiedzieć o kłopotach sprawianych przez dziecko. Odpowiedź: my nie chcemy z tą kobietą rozmawiać. Nie adoptuje się trójki dzieci, jak się nie umie z nimi dać rady. Gdyby oni się dobrze tymi dziećmi zajmowali, to tego spotkania by nie było. Wychowawczyni na końcu języka ma ironiczną uwagę, że przecież przed chwilą padło stwierdzenie, iż wszystkiemu winne są geny, nie wychowanie. Zamiast tego jednak obiecuje przyjrzeć się sprawie… Rozmawia z dziewczynkami w klasie, a potem dzwoni do matki Roksany.
Poniedziałek po południu. Szkoła pustoszeje, nauczycielka czeka na wizytę rodziców problematycznej uczennicy. Rozlega się pukanie do drzwi sali. Nie czekając na odpowiedź, wchodzi Roksana.
– Proszę pani, ja tylko na chwilę. Moja mama zaraz tu przyjedzie. Czy może jej pani powiedzieć, że chociaż trochę się staram? Ja wiem, że jestem niedobra, ale staram się, naprawdę! Niech jej pani nie mówi, że to wszystko przeze mnie, bo znowu będzie jej przykro. A oni nas z tatą bardzo kochają. Nie to, co tamta mama. Ona była głupia.
Nauczycielka chce odpowiedzieć, ale w drzwiach staje matka dziewczynki. Najwyraźniej czuje się czemuś winna, bo od progu zaczyna przepraszać… a potem opowiada całą historię swoich dzieci: od przyspieszonego kursu adopcyjnego, żeby móc jak najszybciej zabrać je do domu, poprzez wyczerpujące początki, kiedy Stefan chomikował u siebie w pokoju skradzione nie wiadomo skąd jedzenie, Nikola szukała filmów pornograficznych w internecie, a Roksana jakby celowo wpadała innym pod nogi, głośno śpiewała właśnie tam, gdzie trzeba być cicho, wchodziła, gdzie wchodzić nie powinna… aż do dziś. Przez ponad cztery lata od adopcji dzieci zrobiły ogromne postępy – dosyć powiedzieć, że funkcjonują w zwyczajnej szkole, mają kolegów, zdają do kolejnych klas – Nikola z coraz lepszymi wynikami, bo wymarzyła sobie jedno z lepszych liceów w okolicy. I to właśnie dzięki tej przedwczesnej dojrzałości i związanemu z nią uporowi ma szansę spełnić swoje marzenie. Stefan chodzi do psychologa, uprawia sport… sam właściwie nie wszczyna już bójek, ale nie potrafi jeszcze odpuścić, kiedy ktoś go prowokuje. O to niestety nietrudno, skoro rodzice innych dzieci są przekonani, że „z niego już nic nie będzie”. A Roksana? Nauczyła się przestrzegać zasad, choć kosztuje ją to wiele wysiłku. Nadal jednak próbuje być w centrum uwagi, nie lubi, kiedy ktoś okazuje sympatię innym osobom, a jej nie. Z zewnątrz wygląda to na zazdrość, w rzeczywistości jest reakcją na poczucie zagrożenia, pamiątką po tym, że musiała walczyć o zainteresowanie biologicznej mamy, zajętej nowym „wujkiem” albo opróżnianiem kolejnej butelki…
Do czego zmierzam? Gdzieś tam wewnątrz zaczynam się bać, że kiedy Księżniczka podzieli się w przedszkolu lub szkole faktem, że jest adoptowana, trafi właśnie na takie matki, jak w klasie książkowego Augiego albo całkiem prawdziwej Roksany.
Wiem, co mówię. Byłam jej wychowawczynią.