Droga po szczęście

Czasem cud jest dopiero początkiem…

„Żyję, bo jestem kochany.” /A.A. Milne/

Walka z niepłodnością może przybierać różne oblicza. Różnie też się kończy: udanym in vitro, adopcją, a czasem po prostu rezygnacją i brakiem potomstwa. Wielu osobom jednak udaje się zostać rodzicami naturalnie. Tak było w przypadku Ani i Andrzeja, bohaterów mojego dzisiejszego wpisu. Za ich zgodą nie zmieniam imion. Dlaczego – wyjaśnię na końcu.

best-friends-1460730_960_720

Anię poznałam przez internet na popularnym forum związanym z niepłodnością. Polubiłam ją od razu. Jest moją rówieśniczką, a przy tym miłośniczką zwierząt, zaangażowaną w pomoc potrzebującym psiakom i nie tylko (pomagała mi również potem w sprawie Reksia). Razem z mężem zgłosili się do ośrodka adopcyjnego krótko przed nami, dlatego w początkowych etapach była dla mnie trochę przewodniczką, a trochę aniołem stróżem; dzieliła się ze mną doświadczeniami i wtajemniczała w to, czego możemy się spodziewać w OA.

Kilka miesięcy później spotkaliśmy się osobiście na szkoleniu dla kandydatów na rodziców adopcyjnych. Ania i Andrzej należą do ludzi, których po prostu nie da się nie lubić: są realistami, obdarzonymi ogromnym poczuciem humoru i jeszcze większą dozą życzliwości. Po zakończeniu kursu na posiedzenie komisji kwalifikacyjnej wchodzili przed nami. Kiedy wyszli, widzieliśmy, że coś poszło nie tak. Owszem, otrzymali kwalifikację, ale niezupełnie zgodną z ich pragnieniami i oczekiwaniami. Wiele razy myśleliśmy o nich później z P. i zastanawialiśmy się, jakie dziecko zostanie im zaproponowane przez ośrodek. Mocno kibicowaliśmy, żeby spełniły się ich marzenia.

Kiedy nasza Księżniczka miała niespełna roczek, Ania pochwaliła się, że zostanie mamą. Oboje z mężem byli bardzo szczęśliwi, a jednocześnie drżeli o zdrowie maluszka, ponieważ ciąża była zagrożona.

Ich synek przyszedł na świat w 32. tygodniu. Dzień jego narodzin był jednocześnie początkiem walki o przetrwanie i przyszłość chłopca, która w znacznej mierze trwa do dzisiaj. Krzyś wymaga drogiej rehabilitacji, żeby mógł dogonić rówieśników i normalnie funkcjonować.

Dlatego po raz pierwszy w historii „Stożków” proszę Was o wsparcie. Poniżej zamieszczam link do zrzutki. Można tam przeczytać informacje o Krzysiu z pierwszej ręki – kreślone dłonią jego zatroskanej mamy. I to jest właśnie powód, dla którego ujawniłam tożsamość Ani i Andrzeja. Są autentyczni – tak samo, jak mały Krzyś i jego potrzeby.

https://zrzutka.pl/a7w5vx

Sztuka dawania podarunku polega na tym, aby ofiarować coś, czego nie można kupić w żadnym sklepie. /również A.A. Milne/

Droga po szczęście

Wylewanie dziecka z polityczną kąpielą

Staram się nie zajmować polityką na Stożkach. Obawiam się zabłądzenia pomiędzy te  zakamarki internetu, w których ludzie skaczą sobie do gardeł, obwiniając na zmianę PiS i PO o to, że pada deszcz albo że po niedzieli następuje poniedziałek, a nie na przykład środa.

time-1485384_960_720

O niektórych kwestiach jednak nawet mnie trudno milczeć. Jedną z nich jest pomysł wydłużenia czasu na potwierdzenie zrzeczenia się dziecka po porodzie z obecnych 6 do 14 tygodni. W teorii brzmi to mądrze: przeciwdziała pochopnemu rozdzieleniu matki z noworodkiem, daje dodatkowe miesiące na znalezienie pomocy materialnej oraz innych form wsparcia. Medialna propaganda działa zwłaszcza na wyobraźnię osób niemających nic wspólnego z rodzicielstwem zastępczym ani adopcyjnym, którym się wydaje, że obecnie kobiety w trudnej sytuacji życiowej są zachęcane lub wręcz zmuszane do rezygnacji z praw rodzicielskich.

A jak to wygląda w praktyce? Zacznę od opisania rzeczywistego przypadku z mojego otoczenia; na jego podstawie będzie mi łatwiej omówić szkodliwość takiej ustawy. Karolina ma 22 lata i jest narkomanką. Niedawno sąd odebrał jej prawa do dwojga małych dzieci – trzyletniego i półtorarocznego. Podczas rozprawy nie protestowała; przeciwnie, przyznała, że nie chce walczyć z nałogiem i nie potrafi się zająć dziećmi. Przy okazji ujawniła też, że jest w trzeciej ciąży i zadeklarowała oddanie maluszka do adopcji zaraz po porodzie. Formalnie (w myśl aktualnych przepisów) będzie to mogła zrobić dopiero wtedy, kiedy bobas przyjdzie na świat, a po sześciu tygodniach i tak będzie musiała potwierdzić swoją decyzję przed sądem.

Dlaczego uważam, że wydłużenie tego czasu jest szkodliwe? Pytanie do pomysłodawców tej ustawy: jak sądzicie, co się wtedy dzieje z dzieckiem? Podpowiem: po porodzie nie zostaje z matką biologiczną, która chce się go zrzec. Trafia do domu dziecka, ewentualnie do ośrodka preadopcyjnego, rzadziej do pogotowia opiekuńczego. Jest zatem umieszczane w placówce, w której nie ma większych szans na nawiązanie stałej, bezpiecznej więzi z jednym lub dwoma opiekunami. Takie sytuacje jak nasza, czyli preadopcja noworodka, należą do wyjątków i są obarczone sporym ryzykiem. Nie wszyscy rodzice adopcyjni są gotowi przyjąć dziecko, które w każdej chwili może zostać im odebrane – tym bardziej, że w naszym kraju nie funkcjonuje żadna forma pomocy psychologicznej dla takich osób. Wracając do meritum: 6 tygodni to być może niewiele dla kobiety po porodzie, ale niezmiernie długo dla noworodka, który w tym czasie bardzo intensywnie się rozwija. Obecnie rząd chce skazać opuszczone maluszki na minimum 3,5 miesiąca pobytu w placówce, a w rzeczywistości nawet dłużej, bowiem dopiero po upływie tego czasu ruszy cała machina adopcyjna.

Może też się zdarzyć tak, że matka biologiczna nie stawi się w sądzie w wyznaczonym terminie, żeby potwierdzić decyzję o zrzeczeniu się potomka. Wtedy oczywiście należy wyznaczyć nową datę posiedzenia sądu, a przede wszystkim ustalić miejsce pobytu kobiety, co czasem graniczy z niemożliwością (wiem, co mówię, bo takie ryzyko istniało również w naszej historii; na szczęście wszystko zakończyło się pozytywnie dla Księżniczki). Przez cały ten czas dziecko nadal pozostaje w placówce lub, co gorsza, jest przenoszone do innego domu dziecka czy rodziny zastępczej – czyli doświadcza kolejnej zmiany miejsca, opiekunów i rytuałów. Dla noworodka to prawdziwa rewolucja, w jak najgorszym znaczeniu tego słowa.

Jeśli wierzyć ośrodkom adopcyjnym, po wprowadzeniu programu 500+ niewiele kobiet decyduje się na zrzeczenie praw do noworodka, co ma swoje dobre i złe strony. Dobre – bo oznacza, że źródłem takich decyzji nie jest bieda. Złe – gdyż perspektywa korzyści finansowej nie zawsze idzie w parze z troską o zaspokojenie potrzeb maluszka… czasem oznacza po prostu więcej pieniędzy na używki. Matki, które mimo wszystko rezygnują z opieki nad dzieckiem zaraz po porodzie, czynią to  z różnych powodów, np.:
– świadomość uzależnienia od używek i brak motywacji do podjęcia leczenia (jak u wspomnianej Karoliny);
– niedojrzałość do roli mamy albo niechęć do posiadania dziecka;
– ciąża w wyniku gwałtu lub/i kazirodztwa;
– urodzenie dziecka ze związku pozamałżeńskiego, nieakceptowanego przez współmałżonka;
– brak warunków (nie tylko materialnych!) do wychowania potomka – np. przemoc w domu, styl życia kolidujący z rodzicielstwem etc.

Większość tych kobiet podejmuje decyzję już na etapie ciąży, dlatego przywoływana często jako argument za zmianą prawa depresja poporodowa nie znajduje tu zastosowania. Inna sprawa, że w przypadku podejrzenia takiej depresji każda pacjentka powinna uzyskać specjalistyczne wsparcie, żeby uniknąć różnego rodzaju tragedii, z samobójstwem włącznie.

Ostatnio zastanawiałyśmy się z Izzy, czy istnieją jakieś statystyki, obrazujące, ile kobiet faktycznie zmienia decyzję o oddaniu dziecka do adopcji w trakcie tych ustawowych 6 tygodni. Obie słyszałyśmy o takich przypadkach, ale nie na tyle często, żeby uznać je za regułę. Mnie się wydaje, że skoro odwołanie woli zrzeczenia następuje bez żadnych kroków prawnych, to takie statystyki nie są prowadzone – poprawcie mnie proszę, jeżeli nie mam racji, bo chętnie się z nimi zapoznam, jeśli istnieją.

Jedną kwestię muszę w tym miejscu jasno zaznaczyć: uważam, że rozdzielanie biologicznej matki z jej dzieckiem zawsze jest złem. Gdyby Księżniczka mogła pozostać z tą, która ją urodziła, to chciałabym tego dla niej, nawet za cenę własnej traumy albo długiego czekania na ten właściwy telefon z OA. Tak się jednak nie stało… i właśnie dzięki obecnym przepisom ona  i wiele innych dzieci mogło bardzo szybko trafić do kochających rodzin, w których otrzymały szansę na normalne dorastanie. Biologicznym rodzicom pokrzywdzonym przez los naprawdę szczerze, z serca współczuję. Trzeba natomiast pamiętać, że w znacznej większości mówimy tu o dorosłych, którzy z założenia powinni być odpowiedzialni za swoje decyzje i czyny. Bywa z tym różnie, a konsekwencje ponoszą niestety dzieci, które najwyraźniej mało obchodzą kolejnych rządzących.

alkoghol-2714482_960_720

Pamiętacie Marka – ojca zastępczego, który był bohaterem jednego z niedawnych wpisów?[KLIK]  Rozmawiałam z nim ostatnio właśnie na temat, który poruszam w tym tekście. Marek nakreślił mi portret rodziców biologicznych swoich (byłych i obecnych) podopiecznych. Z jego opowieści wyłania się niestety ponury obraz ludzi, którzy kompletnie nie panują nad swoim życiem: przegrywają z nałogami, nie są w stanie utrzymać żadnej pracy, nie potrafią w minimalnym stopniu zadbać o dom. Większość z nich deklaruje miłość do dzieci i zapowiada walkę o nie, po czym… ani razu się nie pojawia, nie dzwoni, nie interesuje się nimi… aż do kolejnej rozprawy, gdzie historia zatacza koło. Taki stan zawieszenia trwa nierzadko latami, bowiem sądy dają wiarę zapewnieniom rodziców i ofiarowują im kolejne szanse. Jak to znoszą dzieci? Część z nich bardzo tęskni i karmi się marzeniami o tym, że mama przestanie pić, tata znajdzie pracę i rodzina będzie znowu razem. Część natomiast rozpaczliwie wypatruje normalności, czeka na nową mamę, która jednak nie może się pojawić, dopóki sąd nie uwolni ich prawnie. Obie te postawy generują bunt, rozczarowanie, problemy emocjonalne i ogólnorozwojowe.
Marek uświadomił mi też, że po zmianie przepisów gminy mają dostawać jakieś gratyfikacje finansowe od rządu, jeżeli określony odsetek dzieci odebranych rodzinom biologicznym w ciągu roku do nich wróci. Według mnie ta praktyka jest ogromnie niebezpieczna, bo będzie oznaczała naciski na oddawanie dzieci rodzicom stosującym przemoc lub głęboko uzależnionym – tylko po to, żeby statystyki się zgadzały.

Aż mnie korci, żeby zastosować tutaj taki infantylny sarkazm i zaproponować wydłużenie czasu na wszelkie decyzje rodziców biologicznych aż do osiągnięcia przez dziecko pełnoletniości, ale boję się, że niechcący dostarczę inspiracji komuś na Wiejskiej…

Napiszę więc tylko, że tytułowe wylewanie dziecka z kąpielą to robienie mu krzywdy pod pozorem zapewnienia integralności rodziny, która w rzeczywistości i tak nie istnieje.

Droga po szczęście, Taka tam rodzina adopcyjna

Te straszne procedury adopcyjne!

Przeczytałam niedawno artykuł* na temat realiów adopcji w naszym kraju. Niezbyt przypadł mi do gustu, głównie ze względu na udawany obiektywizm. Czym innym są relacje blogujących rodziców adopcyjnych, z założenia osobiste i obejmujące najczęściej jednostkowe doświadczenia, a czym innym powinien być tekst stworzony przez dziennikarza, którego zadanie polega na dokładnym zbadaniu opisywanego problemu czy zjawiska. Przywoływany reportaż – o ile tak go można nazwać – pokazuje na nieszczęście tylko jedną stronę adopcji, co sprawia, że cały proces ulega nieprzyjemnej banalizacji. Przedstawia bowiem „biedne sierotki” w domach dziecka (wybaczcie sarkazm) oraz długie kolejki kandydatów na rodziców, którym bezduszne przepisy utrudniają zostanie mamą i tatą. Pod artykułem oczywiście zaroiło się od komentarzy, które niestety potwierdzają istnienie bardzo schematycznych przekonań o adopcji jako takiej.

Postanowiłam podjąć polemikę z niektórymi tezami zawartymi w tychże komentarzach. Czynię to oczywiście wyłącznie jako mama rocznej pociechy, mająca te Straszne Procedury już za sobą i, co za tym idzie, posiadająca jakąś tam wiedzę teoretyczną. O praktyce pewnie wypowie się Księżniczka po wejściu w okres dojrzewania. 😉 W każdym razie żadnym ekspertem nie jestem i nawet nie próbuję udawać.

Adopcja jest wynikiem desperacji i próbą oszukania natury, bo ma zaspokoić pragnienie posiadania biologicznego potomstwa.

Zgadzam się, że w wielu przypadkach adopcja ma, brzydko rzecz ujmując, dać ludziom to, czego nie dały im natura ani medycyna. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, czy staralibyśmy się z P. o przysposobienie, gdybym mogła zajść w ciążę (chociaż i takie plany snuliśmy). Natomiast absolutnie nie uważam nas za desperatów. Wręcz przeciwnie – dobrze nam było razem we dwoje, więc pragnienie powiększenia rodziny stanowiło zupełnie zwyczajną kolej rzeczy, a nie akt rozpaczy. Chcieliśmy mieć dziecko z tych samych pobudek, jakie kierują większością normalnych ludzi. Od roku jesteśmy rodzicami, mamy wspaniałą córeczkę i nie czuję, żebyśmy kogokolwiek oszukali – naturę, Pana Boga czy kota sąsiadki spod trójki. Księżniczki też nie oszukamy, na pewno pozna prawdę o swoim pochodzeniu.

Gdyby nie te strasznie skomplikowane procedury adopcyjne, już dawno przysposobiłabym dziecko!

Gdyby nie te strasznie skomplikowane procedury dające licencję pilota, to już dawno latałabym Boeingiem. (Pytanie tylko, z jakim skutkiem.)

Zachodzi tu podobna zależność. Jeżeli ktoś jest zdecydowany, aby zostać rodzicem adopcyjnym i ma ku temu właściwą motywację, warunki oraz predyspozycje, to przejdzie cały proces, nawet jeżeli po drodze pojawią się trudności. Oczywiście, bywało tak, że ze spotkań w ośrodku adopcyjnym wychodziłam psychicznie rozbita, a nawet zwyczajnie wkurzona. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo… Natomiast cała procedura była dla nas klarowna już od pierwszej  wizyty w OA – wiedzieliśmy, co po kolei nas czeka i na co mamy się przygotować. Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że owo „skomplikowanie” to niepotrzebnie rozpowszechniany mit. Starania o dziecko biologiczne bywają o wiele bardziej złożone i wyczerpujące…

Tyle dzieci cierpi w domach dziecka, a kandydatom niepotrzebnie przedłuża się czas oczekiwania.

Wiele osób wciąż wskazuje długie oczekiwanie na adopcję jako przyczynę istnienia placówek opiekuńczych. Tymczasem w domach dziecka i szeroko rozumianej pieczy zastępczej przebywają przede wszystkim dzieci o nieuregulowanej sytuacji prawnej, czyli takie, których przynajmniej jedno z rodziców nie zostało całkowicie pozbawione władzy rodzicielskiej. Tych maluchów po prostu nie można adoptować ze względów ustawowych. Poza tym jest tam młodzież szkolna, dla której trudniej znaleźć rodzinę i która nierzadko sama już nie chce być przysposobiona. Wiele jest też dzieci nieuleczalnie chorych bądź upośledzonych, do których niestety nie ustawiają się kolejki chętnych… Osobiście nie spotkałam się za to z sytuacją, kiedy to kandydatom po kursie ktoś celowo wydłużał czas oczekiwania na telefon z informacją o dziecku. Jeżeli nawet coś takiego ma miejsce, to zakładam, że w jakichś szczególnie uzasadnionych przypadkach (np. po kilkukrotnej odmowie propozycji kandydaci otrzymują czas na ochłonięcie i zweryfikowanie swoich oczekiwań; inną przyczyną może być utracona w międzyczasie ciąża lub nieoczekiwana zmiana sytuacji życiowej oczekujących).

Dwa powyższe akapity mają pewien wspólny mianownik. Jest nim przekonanie, iż osierocone dziecko w każdej (czytaj: jakiejkolwiek) nowej rodzinie będzie miało lepiej niż w placówce opiekuńczej. I chociaż brzmi to logicznie, to warto pamiętać, że adoptowana pociecha nie jest czystą kartą. Może moja córka, mieszkająca z nami od pierwszych dni życia, nie jest tutaj najlepszym przykładem, ale nawet ona ma za sobą przeżycia, których na szczęście nigdy nie doświadczyła większość jej rówieśników. Im starsze dziecko, tym więcej traum i obciążeń wnosi do nowego domu. Nie każdy dorosły, choćby posiadał jak najlepsze chęci, jest w stanie sobie z tym poradzić. Zainteresowanym polecam książki „Wychowanie zranionego dziecka” oraz „Zranione dzieci, uzdrawiające domy”  – bardzo otwierają oczy na sprawy, o których ckliwe artykuły z reguły milczą. Można też powiedzieć, że każde porzucone dziecko potrzebuje innych opiekunów. Np. dla zaniedbanego wychowawczo sześciolatka lepsi będą tacy, którzy konsekwentnie wprowadzą w domu określony porządek dnia i zasady, których będą się mocno trzymać, a dla maltretowanej psychicznie i fizycznie pięciolatki bardziej odpowiedni okażą się ludzie bardzo wrażliwi, ciepli w kontaktach i empatyczni. To oczywiście tylko hipotetyczne rozważania, bo w praktyce nie ma dwóch identycznych przypadków. I właśnie po to są te „skomplikowane procedury”, żeby jak najlepiej dobrać rodziców do dziecka (a nie odwrotnie!).

Kobiety po 36. roku życia nie mogą brać udziału w adopcji.

No niestety, adoptowanym można zostać tylko przed osiągnięciem pełnoletniości. 😉

A poważnie – ośrodki różnie podchodzą do kwestii różnicy wieku pomiędzy dzieckiem a rodzicem. Słyszałam np., że osoby po ukończeniu 40 lat nie mogą już liczyć na niemowlęta, ale znam też (osobiście!) pary, które w tym wieku przysposobiły noworodki. Natomiast nigdy nie spotkałam się z takim kryterium, jak zacytowane powyżej. Albo ktoś nie doczytał komentowanego artykułu i niepotrzebnie podzielił się tym w sieci, albo trafił na wyjątkowo nieprzyjazny ośrodek.

Mnóstwo dzieci już w pierwszych miesiącach po przysposobieniu jest zwracanych do ośrodka.

Dziecko to nie książka z biblioteki, którą można oddać, gdy się znudzi…

Po uprawomocnieniu decyzji sądu o adopcji „zwrócić” pociechę można jedynie tą samą drogą – czyli złożyć w sądzie wniosek o rozwiązanie przysposobienia, co wcale nie jest jednoznaczne z tym, że takie rozwiązanie zostanie orzeczone. Nie można m.in. rozwiązać przysposobienia całkowitego (zresztą inna jego nazwa to pełne nierozwiązywalne), czyli takiego, w którym rodzice biologiczni podpisali tzw. zgodę blankietową (dobrowolnie zrzekli się praw do dziecka bez wskazania osoby adoptującej). W każdym innym przypadku o ewentualnym przerwaniu przysposobienia decyduje dobro małoletniego, a nie widzimisię jego opiekunów, chociaż zapewne często jedno wynika z drugiego. Nieudane adopcje niestety się zdarzają, o czym poruszająco pisała nie tak dawno Izzy (klik) – ale to nie znaczy, że można dziecko tak po prostu odstawić z powrotem do domu dziecka (i najlepiej jeszcze porzucić na wycieraczce z karteczką na szyi, niczym w starych filmach), jak twierdzą niektórzy.

mistake-1966448_960_720

Pisząc ten post, zastanawiałam się, czy można coś zrobić, żeby jakoś zdemitologizować proces adopcyjny. Odnoszę wrażenie, że nie za bardzo, bo wszelkie kampanie trafiałyby przede wszystkim do wąskiego grona zainteresowanych, którzy i tak już mają rzetelną wiedzę. Mimo tego część mnie uważa, że warto próbować. Bardzo nie chcę, by ktoś kiedyś powiedział naszej córce, iż rodzice adoptowali ją z desperacji.

Desperacko to ja w tej chwili szukam jedynie miejsca w domu, gdzie można by było ukryć przed nią… wszystko(!), ale o tym kiedy indziej. 😉

*Celowo nie zamieszczam źródła artykułu. Gdyby ktoś jednak chciał, wyślę na priv.

Droga po szczęście

Rodzinka przy świątecznym stole

Znacie to powiedzenie, że goście sprawiają radość dwa razy: kiedy przychodzą i kiedy wychodzą? Coś w tym jest, chociaż ten pierwszy element cieszy nas o niebo bardziej. Od adopcyjnych narodzin Księżniczki bez przerwy ktoś nas odwiedza i co chwilę zapowiadają się nowe osoby. Oczywiście, jest to nieco męczące (bo przecież trzeba posprzątać, upiec ciasto, a jeśli przybysze są z daleka, to i podać obiad), ale radość ze spotkania wynagradza wszystko z nawiązką. Tym bardziej, że nasza córcia ma taką moc przyciągania, iż przywiodła do nas dawno niewidzianych przyjaciół z różnych zakątków kraju, od Bałtyku po stolicę.

Również w Święta nie obyło się bez gości, tym razem tych z najbliższej rodziny. Trochę się obawialiśmy o logistykę – no bo wiadomo: szczekający na wszystko pies, absorbujące dziecko, przygotowywanie i podawanie jedzenia, a do tego jeszcze rodzice obojga z nas – co prawda nastawieni wobec siebie życzliwie, ale też żyjący na co dzień w zupełnie innych światach i, co gorsza, mający całkowicie przeciwne poglądy polityczne, więc o punkt zapalny bardzo łatwo. Dziś już mogę powiedzieć, że zdaliśmy ten egzamin śpiewająco. Jedzenie było pyszne, rodzinka się dogadywała, Reksio połknął na raz upuszczony przeze mnie kawał ciasta i nie zdechł, czyli cud, miód i orzeszki. Tylko Księżniczka na złość odwiedzającym przespała dokładnie cały wielkanocny obiad. Dziadkowie byli nieco rozczarowani, ale aż miło się patrzyło, kiedy stali wokół jej leżaczka, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Specjalnie wymieniliśmy baterie w aparacie, żeby uwiecznić pierwsze wspólne Święta, a tymczasem na zdjęciach widać grono przejętych dorosłych i drzemiącego w najlepsze bobasa. 🙂 Tak czy inaczej będzie o czym opowiadać dziecku, a przecież o to w tym chodzi.

Zresztą nasza córa zdecydowanie jest księżniczką – i tak, jak niedawno sugerowała Izzy w komentarzu, jeśli mała zacznie marudzić, będę chyba musiała sprawdzać, czy pod materacyk nie zaplątało się ziarnko grochu. 😉 Ma bowiem swoją czterokołową karocę, własną komnatę, królewskie łoże i służbę na każde zawołanie. Ostatnio oprócz „nakarm!” i „przewiń!” praktykuje również rozkaz „baw mnie!”, którego wykonanie potrafi nastręczać pewnych trudności, ale za to ile daje obopólnej satysfakcji, kiedy już się uda!

Korzystając z okazji, we czworo (P., Księżniczka, Reksio i ja) życzymy Wam radosnego świętowania w gronie najbliższych lub własnym… i ładniejszej pogody za oknem, bo póki co mamy Śnieganoc. Wesołego Alleluja!

Droga po szczęście

Preadopcja noworodka od strony formalnej

Księżniczka odsypia ciężką noc, a ja tworzę ten post z myślą o tych, którzy czekają na TEN telefon lub w ogóle myślą o przysposobieniu maleństwa.

Postaram się opisać początek procedury na naszym przykładzie. Wiem, że ośrodki nie działają identycznie, więc część procesów może się różnić w zależności od placówki. Do rzeczy.

Kiedy pani z OA zadzwoniła z propozycją dziecka, musieliśmy właściwie rzucić wszystko i jeszcze tego samego dnia pojechać do ośrodka. Tam zostaliśmy zapoznani z informacjami o córci – póki co w formie ustnej, bez wglądu w dane osobowe. Ponieważ był to piątek, dostaliśmy weekend na przemyślenie, czy chcemy poznać małą (dla porównania – inna para od nas z grupy pojechała do dziecka prosto z OA, więc tak też bywa). W poniedziałek rano potwierdziliśmy chęć spotkania z Księżniczką, a w południe już do niej pędziliśmy.

Kiedy zaakceptowaliśmy dziecko (przepraszam za ten urzędowy bełkot, koszmarne sformułowanie, ale próbuję pisać rzeczowo…), otrzymaliśmy wykaz dokumentów, jakie trzeba będzie złożyć w sądzie. Niby nic wymyślnego (nowe zaświadczenia o niekaralności, lekarskie o stanie zdrowia i z pracy o dochodach), ale okazało się, że zdobycie ich w półtora dnia nie było wykonalne. U mnie w szkole księgowa poszła na zwolnienie, a lekarz P. nie przyjmuje we wtorki, więc dwóch „papierków” nam zabrakło. Mimo tego podpisaliśmy w OA podanie o wszczęcie procedury przysposobienia oraz o powierzenie pieczy nad dzieckiem i następnego dnia zawieźliśmy je do sądu właściwego dla miejsca urodzenia dziewczynki.

Słyszałam różne wersje tego, jak wygląda sprawa o pieczę. W naszym przypadku była to merytoryczna i w gruncie rzeczy przyjemna rozmowa z sędziną, która upewniła się, że wiemy, w co się pakujemy :). Potem musieliśmy poczekać około półtorej godziny na wydanie postanowienia. Jego kopię zostawiliśmy następnego dnia w szpitalu, kiedy odbieraliśmy Księżniczkę. Na podstawie oryginału będę mogła uzyskać urlop macierzyński.

Od personelu oddziału neonatologii dostaliśmy  z kolei wszystkie wyniki badań córeczki, jej książeczkę zdrowia i cały plik skierowań. Zresztą już od pierwszej wizyty byliśmy tam traktowani jak rodzice małej (przez wszystkich poza jedną panią doktor, która najwyraźniej minęła się z powołaniem – ale cóż, trudno, takie typy są niestety w każdym zawodzie…).

Teraz oczywiście musimy odczekać ustawowe 6 tygodni i liczyć, że matka biologiczna stawi się przed sądem, żeby formalnie zrzec się praw do dziecka. Trudno powiedzieć, czy to nastąpi. Jeżeli nie, możliwych jest kilka scenariuszy (niekoniecznie czarnych), o których nie chcę jeszcze dzisiaj zbyt szczegółowo pisać.

Na zakończenie, jako bonus dla tych, którzy dobrnęli aż tutaj, opiszę pewną historyjkę o… podróży w czasie. Kiedy czekaliśmy na wydanie postanowienia o pieczy, aby nie tkwić bezczynnie na sądowych korytarzach, postanowiliśmy pójść na kawę. Spacerując po obcym mieście, trafiliśmy do baru o całkiem swojskiej nazwie. Pachniało w nim typową stołówką, a jego wnętrze zdecydowanie pamiętało czasy głębokiego PRL; wiszące na ścianie stare logo Coca-Coli wyglądało wręcz jak imperialistyczna prowokacja. W tle rozbrzmiewały przeboje Abby, Bee Gees i inne hity, przy których nasi rodzice bawili się na prywatkach. I nie tylko oni, bo średnia wieku obsługi również zdrowo przekraczała 50 lat. Za barem dostrzegłam ekspres do kawy – i to o dziwo zupełnie współczesny. Ponieważ w cenniku widniały tylko gołąbki, flaczki i tym podobne dobra, zapytałam grzecznie pani w białym czepku (kucharki? Barmanki? Kelnerki? Bufetowej?), jaką kawę mogę u niej wypić.

Pani: A nie, niestety nie.

Ja: Nie ma kawy?

Pani: No nie, nie.

P.: To poprosimy dwie herbaty.

Pani: Ale kartą i tak pan nie zapłaci.

P.: Nie szkodzi, może być gotówka.

Pani: Ale pani pytała o kartę.

Ja: O KAWĘ. KA-WĘ. Pytałam, jaką mają państwo KAWĘ.

Pani: Aaaa, no bo ja myślałam, że chce pani płacić kartą, a u nas nie można. A kawę mamy, tak.

Ja: Jaką?

Pani: A jaką pani chce!

I tu następuje punkt kulminacyjny: naiwnie sądziłam, że bufetowa uruchomi ekspres, z którego popłynie choćby zwyczajne latte. Nic z tych rzeczy!!!  Kobieta otworzyła wiszącą szafkę (tak, tak, taką jak macie w kuchni… albo raczej, sądząc po designie, Wasze babcie) i zaprezentowała dumnie…  trzy słoiki z kawą, zapewne kupione w najbliższym markecie. Triumfalnym głosem zapytała:
– Rozpuszczalna Nescafe, Sypana Jacobs czy kawa Premium?

Bałam się pytać, co oznacza to „Premium”. Poprosiłam grzecznie o rozpuszczalną z mlekiem, którą otrzymałam… niestety nie w szklance z koszyczkiem (to byłaby wisienka na torcie!), ale za to w takim zwykłym przezroczystym kubku z uszkiem. Została nalana od serca, prawie „z górką” i tak mocna, że pomimo kilku nieprzespanych nocy nie dałam rady jej wypić. Co ciekawe, w miarę zbliżania się pory obiadowej w barze przybywało klientów, a serwowane porcje ładnie pachniały i były naprawdę solidne. To wszystko razem tworzyło niesamowity klimat, który na pewno będziemy z P. jeszcze długo i miło wspominać.

A jeżeli Księżniczka zapyta kiedyś, co robiliśmy, czekając na nią – kto wie, może zaczniemy opowieść od wizyty w tej knajpce. 🙂

Droga po szczęście

Pierwsza audiencja u Małej Księżniczki

Pojechaliśmy do szpitala we troje: pani A. z ośrodka, P. i ja jako kierowca. Nie zapamiętałam niczego z tej drogi, nie umiałam jej później odtworzyć w głowie. Nie wiem, jak się znaleźliśmy na parkingu. Od rana nie mogłam nic przełknąć i dokuczał mi ból brzucha.

Położna zaprosiła nas do pokoju dla odwiedzających i po chwili przywiozła łóżeczko ze sporym tobołkiem, z którego wynurzała się mała, czarna główka. P. zareagował pierwszy, witając dzidzię jakimś żartobliwym pozdrowieniem.  Ja nie mogłam wydobyć z siebie słowa. Nie umiem opisać tamtych uczuć i to wcale nie ze względu na ich intensywność.  Nie trafił mnie grom z jasnego nieba, nie rozpłakałam się, nie zemdlałam… ale też nie zwątpiłam ani przez moment, że patrzymy na naszą córkę. Po prostu. Ponad wszelką wątpliwość była i jest NASZA. Na pytanie, co czułam, odpowiedziałabym chyba, że… pewność. Jedyne, o co się obawiałam, to reakcja męża. Czy będzie się wahał? On jednak powiedział tylko jedno zdanie, zresztą w swoim stylu i to nawet nie do mnie, tylko do pracownicy OA: „Plan jest taki: pani zagaduje personel, a my po cichutku wynosimy małą i jedziemy z nią do domu”. Oczywiście nic takiego nie nastąpiło, ale kiedy chwilę później zostaliśmy zapytani, co postanawiamy, mąż odparł, że decyzja zapadła już w trakcie naszej pierwszej wizyty w ośrodku.

I tak oto, choć jeszcze nie formalnie, zostaliśmy rodzicami Małej Księżniczki, która właśnie ucina sobie drzemkę w swojej karecie.

Łatwo się domyślić, że córcia ma za sobą niełatwą przeszłość (jak to w ogóle brzmi w odniesieniu do noworodka!!!) i pewnie długo jeszcze będziemy drżeli o jej zdrowie i rozwój. Żadna z tych obaw jednak nie miała wpływu na nasze postanowienie. Właściwie najtrudniejsze z tego wszystkiego było skompletowanie wyprawki. Nastawialiśmy się na starsze dziecko, w dodatku dopiero za przynajmniej kilka miesięcy. W domu nie mieliśmy NICZEGO. W dwa dni, jednocześnie pracując i załatwiając preadopcyjne formalności, musieliśmy wyposażyć się we wszystko, czego potrzebuje kilkudniowa dziewczynka. Poszło nam nieźle, choć w mieszkaniu panuje chaos (a ja piszę, zamiast sprzątać, ale to inna sprawa).

A, i jeszcze jedno. Mimo początkowych obaw mój mąż się zakochał. Wpadł na amen.Tatuś córeczki.

Trzy dni po pierwszym spotkaniu z Księżniczką mogliśmy ją już zabrać do domu… ale o tym następnym razem 🙂