Przeczytałam niedawno artykuł* na temat realiów adopcji w naszym kraju. Niezbyt przypadł mi do gustu, głównie ze względu na udawany obiektywizm. Czym innym są relacje blogujących rodziców adopcyjnych, z założenia osobiste i obejmujące najczęściej jednostkowe doświadczenia, a czym innym powinien być tekst stworzony przez dziennikarza, którego zadanie polega na dokładnym zbadaniu opisywanego problemu czy zjawiska. Przywoływany reportaż – o ile tak go można nazwać – pokazuje na nieszczęście tylko jedną stronę adopcji, co sprawia, że cały proces ulega nieprzyjemnej banalizacji. Przedstawia bowiem „biedne sierotki” w domach dziecka (wybaczcie sarkazm) oraz długie kolejki kandydatów na rodziców, którym bezduszne przepisy utrudniają zostanie mamą i tatą. Pod artykułem oczywiście zaroiło się od komentarzy, które niestety potwierdzają istnienie bardzo schematycznych przekonań o adopcji jako takiej.
Postanowiłam podjąć polemikę z niektórymi tezami zawartymi w tychże komentarzach. Czynię to oczywiście wyłącznie jako mama rocznej pociechy, mająca te Straszne Procedury już za sobą i, co za tym idzie, posiadająca jakąś tam wiedzę teoretyczną. O praktyce pewnie wypowie się Księżniczka po wejściu w okres dojrzewania. 😉 W każdym razie żadnym ekspertem nie jestem i nawet nie próbuję udawać.
Adopcja jest wynikiem desperacji i próbą oszukania natury, bo ma zaspokoić pragnienie posiadania biologicznego potomstwa.
Zgadzam się, że w wielu przypadkach adopcja ma, brzydko rzecz ujmując, dać ludziom to, czego nie dały im natura ani medycyna. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, czy staralibyśmy się z P. o przysposobienie, gdybym mogła zajść w ciążę (chociaż i takie plany snuliśmy). Natomiast absolutnie nie uważam nas za desperatów. Wręcz przeciwnie – dobrze nam było razem we dwoje, więc pragnienie powiększenia rodziny stanowiło zupełnie zwyczajną kolej rzeczy, a nie akt rozpaczy. Chcieliśmy mieć dziecko z tych samych pobudek, jakie kierują większością normalnych ludzi. Od roku jesteśmy rodzicami, mamy wspaniałą córeczkę i nie czuję, żebyśmy kogokolwiek oszukali – naturę, Pana Boga czy kota sąsiadki spod trójki. Księżniczki też nie oszukamy, na pewno pozna prawdę o swoim pochodzeniu.
Gdyby nie te strasznie skomplikowane procedury adopcyjne, już dawno przysposobiłabym dziecko!
Gdyby nie te strasznie skomplikowane procedury dające licencję pilota, to już dawno latałabym Boeingiem. (Pytanie tylko, z jakim skutkiem.)
Zachodzi tu podobna zależność. Jeżeli ktoś jest zdecydowany, aby zostać rodzicem adopcyjnym i ma ku temu właściwą motywację, warunki oraz predyspozycje, to przejdzie cały proces, nawet jeżeli po drodze pojawią się trudności. Oczywiście, bywało tak, że ze spotkań w ośrodku adopcyjnym wychodziłam psychicznie rozbita, a nawet zwyczajnie wkurzona. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo… Natomiast cała procedura była dla nas klarowna już od pierwszej wizyty w OA – wiedzieliśmy, co po kolei nas czeka i na co mamy się przygotować. Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że owo „skomplikowanie” to niepotrzebnie rozpowszechniany mit. Starania o dziecko biologiczne bywają o wiele bardziej złożone i wyczerpujące…
Tyle dzieci cierpi w domach dziecka, a kandydatom niepotrzebnie przedłuża się czas oczekiwania.
Wiele osób wciąż wskazuje długie oczekiwanie na adopcję jako przyczynę istnienia placówek opiekuńczych. Tymczasem w domach dziecka i szeroko rozumianej pieczy zastępczej przebywają przede wszystkim dzieci o nieuregulowanej sytuacji prawnej, czyli takie, których przynajmniej jedno z rodziców nie zostało całkowicie pozbawione władzy rodzicielskiej. Tych maluchów po prostu nie można adoptować ze względów ustawowych. Poza tym jest tam młodzież szkolna, dla której trudniej znaleźć rodzinę i która nierzadko sama już nie chce być przysposobiona. Wiele jest też dzieci nieuleczalnie chorych bądź upośledzonych, do których niestety nie ustawiają się kolejki chętnych… Osobiście nie spotkałam się za to z sytuacją, kiedy to kandydatom po kursie ktoś celowo wydłużał czas oczekiwania na telefon z informacją o dziecku. Jeżeli nawet coś takiego ma miejsce, to zakładam, że w jakichś szczególnie uzasadnionych przypadkach (np. po kilkukrotnej odmowie propozycji kandydaci otrzymują czas na ochłonięcie i zweryfikowanie swoich oczekiwań; inną przyczyną może być utracona w międzyczasie ciąża lub nieoczekiwana zmiana sytuacji życiowej oczekujących).
Dwa powyższe akapity mają pewien wspólny mianownik. Jest nim przekonanie, iż osierocone dziecko w każdej (czytaj: jakiejkolwiek) nowej rodzinie będzie miało lepiej niż w placówce opiekuńczej. I chociaż brzmi to logicznie, to warto pamiętać, że adoptowana pociecha nie jest czystą kartą. Może moja córka, mieszkająca z nami od pierwszych dni życia, nie jest tutaj najlepszym przykładem, ale nawet ona ma za sobą przeżycia, których na szczęście nigdy nie doświadczyła większość jej rówieśników. Im starsze dziecko, tym więcej traum i obciążeń wnosi do nowego domu. Nie każdy dorosły, choćby posiadał jak najlepsze chęci, jest w stanie sobie z tym poradzić. Zainteresowanym polecam książki „Wychowanie zranionego dziecka” oraz „Zranione dzieci, uzdrawiające domy” – bardzo otwierają oczy na sprawy, o których ckliwe artykuły z reguły milczą. Można też powiedzieć, że każde porzucone dziecko potrzebuje innych opiekunów. Np. dla zaniedbanego wychowawczo sześciolatka lepsi będą tacy, którzy konsekwentnie wprowadzą w domu określony porządek dnia i zasady, których będą się mocno trzymać, a dla maltretowanej psychicznie i fizycznie pięciolatki bardziej odpowiedni okażą się ludzie bardzo wrażliwi, ciepli w kontaktach i empatyczni. To oczywiście tylko hipotetyczne rozważania, bo w praktyce nie ma dwóch identycznych przypadków. I właśnie po to są te „skomplikowane procedury”, żeby jak najlepiej dobrać rodziców do dziecka (a nie odwrotnie!).
Kobiety po 36. roku życia nie mogą brać udziału w adopcji.
No niestety, adoptowanym można zostać tylko przed osiągnięciem pełnoletniości. 😉
A poważnie – ośrodki różnie podchodzą do kwestii różnicy wieku pomiędzy dzieckiem a rodzicem. Słyszałam np., że osoby po ukończeniu 40 lat nie mogą już liczyć na niemowlęta, ale znam też (osobiście!) pary, które w tym wieku przysposobiły noworodki. Natomiast nigdy nie spotkałam się z takim kryterium, jak zacytowane powyżej. Albo ktoś nie doczytał komentowanego artykułu i niepotrzebnie podzielił się tym w sieci, albo trafił na wyjątkowo nieprzyjazny ośrodek.
Mnóstwo dzieci już w pierwszych miesiącach po przysposobieniu jest zwracanych do ośrodka.
Dziecko to nie książka z biblioteki, którą można oddać, gdy się znudzi…
Po uprawomocnieniu decyzji sądu o adopcji „zwrócić” pociechę można jedynie tą samą drogą – czyli złożyć w sądzie wniosek o rozwiązanie przysposobienia, co wcale nie jest jednoznaczne z tym, że takie rozwiązanie zostanie orzeczone. Nie można m.in. rozwiązać przysposobienia całkowitego (zresztą inna jego nazwa to pełne nierozwiązywalne), czyli takiego, w którym rodzice biologiczni podpisali tzw. zgodę blankietową (dobrowolnie zrzekli się praw do dziecka bez wskazania osoby adoptującej). W każdym innym przypadku o ewentualnym przerwaniu przysposobienia decyduje dobro małoletniego, a nie widzimisię jego opiekunów, chociaż zapewne często jedno wynika z drugiego. Nieudane adopcje niestety się zdarzają, o czym poruszająco pisała nie tak dawno Izzy (klik) – ale to nie znaczy, że można dziecko tak po prostu odstawić z powrotem do domu dziecka (i najlepiej jeszcze porzucić na wycieraczce z karteczką na szyi, niczym w starych filmach), jak twierdzą niektórzy.
Pisząc ten post, zastanawiałam się, czy można coś zrobić, żeby jakoś zdemitologizować proces adopcyjny. Odnoszę wrażenie, że nie za bardzo, bo wszelkie kampanie trafiałyby przede wszystkim do wąskiego grona zainteresowanych, którzy i tak już mają rzetelną wiedzę. Mimo tego część mnie uważa, że warto próbować. Bardzo nie chcę, by ktoś kiedyś powiedział naszej córce, iż rodzice adoptowali ją z desperacji.
Desperacko to ja w tej chwili szukam jedynie miejsca w domu, gdzie można by było ukryć przed nią… wszystko(!), ale o tym kiedy indziej. 😉
*Celowo nie zamieszczam źródła artykułu. Gdyby ktoś jednak chciał, wyślę na priv.