Takie tam różne

Wszystkie dzieci nasze są (i nie tylko dzieci, jak pokazuje praktyka)

red-rose-on-the-floor-3007756_960_720

To była leniwa jesienna sobota. Pogoda zniechęcała do czegokolwiek, nawet aktywna zazwyczaj grupa słuchaczy tym razem poddała się owej sennej ciszy. Być może dlatego Justynie, najmłodszej spośród nich (wówczas ledwie dwudziestoletniej), nie udało się ukryć szlochu. Płakała, wycierając łzy rękawem szarego swetra, dopóki ktoś nie podał jej chusteczki. Zapytałam, czy chciałaby wyjść, ale odmówiła. Po zajęciach podeszła do mojego biurka i poprosiła o rozmowę. Pomyślałam, że może ma jakieś problemy z dzieckiem (w czasie poprzedniego semestru urodziła synka), ewentualnie z partnerem (podobno bywał agresywny)… jednak kompletnie nie byłam przygotowana na to, co usłyszę.

Justyna wyjaśniła, że omawiany przed chwilą temat pogłębił jeszcze niezabliźnioną ranę w jej duszy. A potem opowiedziała mi historię swojego życia.

– Dorastałam w bidulu. Nigdy nie poznałam swoich rodziców, nic o nich nie wiem. Przez siedemnaście lat życia nie miałam na świecie zupełnie nikogo. Kiedy spotkałam Romka, czułam, jakbym wygrała los na loterii. Miał pracę i mieszkanie, ale nie to było najważniejsze. Kochał mnie. Pani pewnie nie wie, jak to jest… kiedy praktycznie dopiero u progu dorosłości człowiek po raz pierwszy słyszy, że jest kochany, że komuś na nim zależy, że coś znaczy… I jeszcze cała jego rodzina przyjęła mnie jak swoją… Od razu po osiemnastce wprowadziłam się do niego – zresztą gdzie miałabym się podziać? Na początku było idealnie, ale Romek robił się coraz bardziej zazdrosny i zaborczy. Bił mnie. Potem płakał, przepraszał i bił znowu… Raz nawet chciałam od niego odejść, ale nie miałam dokąd. No i zaszłam w ciążę. Wtedy było lepiej, on chciał tego dziecka, dbał o mnie. Tylko że tuż przed moim porodem stracił pracę. I to go dobiło. Zaczął więcej pić, a po kieliszku nie umiał nad sobą panować. Tłumaczyłam sobie, że jakoś to zniosę, że może jak znajdzie nową robotę, to się ułoży. Ale któregoś dnia podniósł rękę na Szymusia. A on był taki bezbronny, miał wtedy tylko dwa miesiące. Zabrałam go i uciekłam do koleżanki, tak jak stałam. Na szczęście było lato, wie pani, ciepło. Ale Roman się wtedy upił… i odebrał sobie życie, powiesił się. Przedtem jeszcze powysyłał do swojej rodziny esemesy, że to przeze mnie, bo odeszłam razem z jego dzieckiem. Znalazłam go następnego dnia… Tego widoku nie da się zapomnieć. Nigdy. Jego rodzice i bracia obwinili mnie za wszystko, wyrzucili z mieszkania. Na pogrzebie nawet nie pozwolili podejść do trumny, pożegnać go. I ja przepraszam, że płakałam, ale to wszystko ciągle do mnie wraca.

Zapewniłam, że nie ma za co przepraszać… i od razu zapytałam, czy potrzebuje jakiejś konkretnej pomocy. Odpowiedź po raz drugi zwaliła mnie z nóg.

Nie… ja tylko bardzo chciałam, żeby ktoś mnie wysłuchał. Mieszkam teraz z małym w domu samotnej matki, tam nie jest tak źle… Chce pani zobaczyć Szymusia? Mam go tu na zdjęciu. On jest cały czas taki uśmiechnięty. I tylko to jest ważne.

Jakiś  czas potem spotkałam Justynę i jej synka w supermarkecie. Stałam kilka koszyków za nią w kolejce do kasy; za daleko, żeby porozmawiać, ale na tyle blisko, aby widzieć, co kupuje: paczkę najtańszego makaronu, chleb i małe opakowanie pasztetu. Do tej pory na myśl o tym ogarnia mnie wstyd, że zabrakło mi refleksu (a może śmiałości?), by zapłacić za jej zakupy. Zauważyłam ją już wcześniej między regałami, może gdybym podeszła, zauważyła, co kupuje, udałoby mi się ją namówić na większe sprawunki na mój koszt.  Czasu już nie cofnę, ale za każdym razem, gdy jestem w tym sklepie, odruchowo rozglądam się za Justyną. Nawet nie wiem, czy skończyła szkołę, bo z powodu zmian w siatce godzin po semestrze przestałam mieć zajęcia z jej grupą. Życzę jej  z całego serca, aby los okazał się dla niej i Szymusia choć odrobinę sprawiedliwy.

Historia tej dziewczyny cały czas gdzieś we mnie siedzi – być może również ze względu na świadomość, że ona najprawdopodobniej nie jest jedyną słuchaczką po takich przejściach. Jednak bezpośrednim impulsem do opisania jej dzisiaj była niedawna rozmowa  z pewnym ojcem podczas wywiadówki, tym razem w szkole dziennej. Otóż po zebraniu podszedł do mnie rodzic nieuleczalnie chorego dziecka. Kiedy człowiek taki jak ja – zwyczajny i w ogólnym rozrachunku szczęśliwy – styka się z kimś, po kim widać tyle cierpienia, desperacji i przedziwnej mieszanki nadziei z rezygnacją, czuje się mały, bezsilny i w pewnej mierze niekompetentny. Chciałoby się przecież jakoś zadziałać; najlepiej wyciągnąć z torebki czarodziejską różdżkę, dotknąć nią tego ojca i tej Justyny z Szymusiem, a potem patrzeć, jak całe zło znika w mgnieniu oka; a jeśli nie, to chociaż powiedzieć coś mądrego, pokrzepiającego, niebrzmiącego jak pusty frazes. Niestety w takich momentach nic mądrego nie przychodzi do głowy.

W tym miejscu miała nastąpić puenta – podniosłe słowa o zawodzie nauczyciela, o tym, że przynoszenie pracy domu to nie tylko kartkówki i szkolna biurokracja, ale przede wszystkim ciężar cudzych doświadczeń. I jeszcze o tym, że to, co mnie porusza, jest chlebem powszednim rodzin zastępczych, które przecież co dzień dźwigają brzemię traum każdego z wychowanków.

Puenty jednak zabraknie. Napiszę tylko, że chciałabym, aby każdy z bohaterów mojego wpisu trafił na osobę, która będzie wiedziała, jak pomóc… i po prostu to zrobi.

16 myśli w temacie “Wszystkie dzieci nasze są (i nie tylko dzieci, jak pokazuje praktyka)”

  1. Maskrosbarn – dzieci-dmuchawcowe-kwiaty (po polsku mlecze, ale w tym kontekście dosłowne tłumaczenie nie oddaje piękna pojęcia), to dzieci, które na przekór wszystkiemu są w stanie przetrwać chyba wszystko, podnieść się, otrzepać i iść dalej w życie. Tak jak te dmuchawcowe kwiaty, są w stanie przebić się przez każdą przeszkodę, nawet przez asfalt. Oczywiście nie bez urazów. Ale tych urazów nie widać na ich powierzchowności.
    Trudno coś takiego spłentować. Lepiej dać innym wyciągnąć własne wnioski, własne przemyślenia.

    Polubienie

    1. też uważam, że nie pozwoliłaby sobie pomóc w takiej materialnej formie. ba, dla niej samej mógłby to być znak, że nie radzi sobie i inni to widzą… trudno czasami podjąć decyzję, jak postąpić najlepiej

      Polubione przez 1 osoba

  2. Raz pokłóciłem się ze starszą córeczką. Bo twierdziła, że nic jej się nie udaje, nic nie ma co by chciała, nawet pokój jest za mały (sic!).
    I z taką prawdziwą złością rzuciłem:
    – A cokolwiek Ci się w życiu spełniło? Dostałaś choć raz coś co naprawdę chciałaś?
    – Tak. Was – odparła
    A mnie zamurowało

    M

    Polubione przez 1 osoba

  3. Próbuję coś mądrego napisać i nie potrafię. Zawsze, jak słucham takich historii to myślę sobie, że jak to jest, że dzieci na starcie rodzą się równe, mają takie same możliwości, a potem różne sytuacje powodują, że dzieje się tak, jak w opowiedzianych przez Ciebie historiach. Choroby, alkohol, brak wsparcia… i kolejne pokolenie ma pod górkę.

    Polubienie

  4. ja się kiedyś nauczyłam, że czasem dla kogoś, kto przeżywa może najcięższe chwile w życiu, najwięcej znaczy po prostu być i wysłuchać…

    Polubienie

  5. Strasznie to smutne, że jest na tym świecie taka cholerna niesprawiedliwość…Czasem tak bardzo chciałoby się pomóc, ale zupełnie nie wiadomo jak.

    Polubienie

  6. Jak to powiadała moja pani w ośrodku „Świata zbawić się nie da”, bo takich sytuacji jak opisujesz, jest po prostu bardzo dużo. Zbyt dużo. Czasem dramaty odgrywają się za zamkniętymi drzwiami i nikt o nich nawet nie wie.
    Bardzo ciężko jest dziecku ułożyć sobie życie, jeżeli z domu nie wyniosło wzorców jak to życie ma wyglądać. Stąd ludzie pakują się w toksyczne związki, bo są one namiastką jakichkolwiek relacji, których nigdy nie mieli. Nie wiedzą na czym one naprawdę polegają.

    Trzeba trafić na dobrych i odpowiedzialnych ludzi, by taką osobę „wyprowadzić” na prostą. Tu trzeba włożyć w to ogrom pracy. Ludzie tego typu docenią każde zainteresowanie ich osobą, dlatego są wdzięczni, że ich się wysłucha, że przez ten jeden moment stają się dla kogoś ważni, bo przecież nikomu w życiu na nich nie zależało… Pomocy jako takiej nie oczekują, bo przecież w ich mniemaniu „nieźle” sobie radzą, a , że zwykle mają zaniżone poczucie własnej wartości to niestety nie oczekują, że ich życie może wyglądać lepiej. Często godzą się ze swoim losem.

    Ludzie ogólnie nie lubią przyjmować pomocy od innych, często mają bardzo wielkie poczucie dumy. Przed świętami, miałam taką sytuację na poczcie. Stoję w kolejce za panią, która pracuje u nas w przedszkolu. Pani skromna, raczej nie należąca do bogatych. Ponieważ pani z poczty nie miała jej wydać, zapytała, czy nie ma 2zł. Nie miała. Odezwałam się więc, że pożyczę jej tez pieniądze. Mówi, że nie, dziękuję. Więc ja na to, że nie chcę jej dać tylko widzimy się CODZIENNIE w przedszkolu to mi odda jutro. Nie wzięła. Nie znam jej, ale być może przyjęcie takiej „pomocy” byłoby dla niej przyznaniem, że jej potrzebowała.

    Polubienie

    1. Izzy, kilka lat temu w Biedrze przy kasie starszej babci, takiej trochę ograniczonej ruchowo zabrakło kilka złotych na olej. Pomyślałam, że może po prostu nie ma a nawet jeśli ma, to przecież nie będzie przychodzić drugi raz. Bo ledwo chodzi. Chciałam go kupić ale się nie zgodziła. Matko, ludzie stojący za mną w kasie mieli takie miny, jakby gwiazda porno chciała zrobić dobry uczynek przed kamerami jakiejś Uwagi…czułam się okropnie, chociaż w sumie nie powinnam. W stresie nie pamiętałam nawet jak wyszłam ze sklepu 😉

      Polubienie

      1. A no właśnie. A potem ludzie się dziwią, że jest znieczulica. Ale jak chcesz coś zrobić dobrego to tak jak piszesz, patrzą na ciebie tak jakbyś miała zaraz wyjąć komórkę i zrobić sobie ze staruszką selfie, wrzucić na fejsa i czekać na polubienia.

        Ja kiedyś byłam z młodszą w Lidlu i nie miałam drobnych na wózek. Podeszłam do kasy i pytam, czy nie ma pani tych żetonów, bo miałam przy sobie tylko kartę, żadnej gotówki jak na złość. Jak na złość brakło. Jakiś starszy pan stojący w kolejce wyjął złotówkę i podarował mi. Podziękowałam i zapytałam jak mogę mu ją oddać, przecież dopiero zaczynam zakupy, Stwierdził, że jeśli nie zdążę zanim on zapakuje się do samochodu to nie szkodzi, to tylko złotówka. Przyjęłam pomoc. No bo czyż nie na tym to polega? Jeżeli on miał chęć oddać mi tę złotówkę, to ja jestem szczęśliwa, bo tego w tym momencie potrzebowałam. Czasem mam wrażenie, że ludzie nie są nauczeni przyjmować pomocy, nie mówiąc o proszeniu o nią…

        Polubione przez 1 osoba

  7. Myślę co mądrego mogłabym napisać, ale sama ujęłaś już wszystko w swoim poście. Takie osoby właśnie często potrzebują zwyczajnie kogoś, aby go wysłuchał, nie musi udzielać złotych rad czy też podsuwać rozwiązań, bo w niektórych sytuacjach rozwiązania nie są takie oczywiste, albo zwyczajnie nie mogą być wymyślone w jednej chwili, bo wymagają czasu. Ludzie po prostu potrzebują zwyczajnie się wyżalić komuś, kto ich uważnie wysłucha i poklepie po ramieniu. Ja też zawsze długo trawię takie historie…

    Polubienie

  8. Dziękuję Wam za wszystkie komentarze. Spróbuję odpowiedzieć zbiorczo, ujmując tu wszystkie wątki.
    1. Myślę, że Justyna przyjęłaby pomoc w postaci zakupów. W rozmowie ze mną wydawała się tak przytłoczona i zrezygnowana, że nie sądzę, aby uniosła się honorem – chociaż wiadomo, że teraz mogę tylko gdybać. Poza tym zauważyłam u siebie pewną cechę i zastanawiam się, czy ona ujawnia się również u innych matek. Otóż przez całe życie byłam strasznie honorowa, nie przyjmowałam drogich prezentów ani różnej maści materialnych podziękowań. Moim uczniom też zawsze mówię, żeby niczego mi nie kupowali na koniec roku – etc. I właściwie postępuję tak do tej pory, chyba że padnie magiczne hasło „dla dziecka”. Dla Księżniczki jestem w stanie przyjąć wszystko, nawet dwa samochody od bezdomnego 😉 Być może Justyna też pozwoliłaby pomóc nie sobie, ale właśnie dziecku.
    2. Litermatko, Ty to musisz mieć dopiero historie w zanadrzu!!! U mnie też Justyna nie była jedyną, z którą los okrutnie się obszedł. W zeszłym roku miałam na przykład słuchaczkę, której w wieku 22 lat mąż wybił prawie wszystkie zęby i pobił ją tak, że czołgała się po pomoc do sąsiadów. I to był człowiek wydawałoby się na poziomie – po studiach, z własną firmą, niepijący. Tyle tylko, że akurat ta dziewczyna miała silniejszy charakter, rozwiodła się, udowadniając mu winę, wywalczyła alimenty i zakaz zbliżania się do niej. Od Justyny różniły ją przede wszystkim wcześniejsze doświadczenia… szczegółów nie znam, ale przypuszczam, że po prostu weszła w dorosłość z dużo większym poczuciem własnej wartości (i być może wsparciem rodziny), niż dziewczyna z domu dziecka, której nikt nigdy nie powiedział, że jej życie coś znaczy.
    3. Powiem Wam, że praca w różnych typach szkół utwierdza mnie w przekonaniu, że większość ludzi ma podobne problemy, niezależnie od statusu materialnego. Największym z nich przeważnie jest brak zrozumienia ze strony najbliższych… Miałam kiedyś ucznia z bardzo dobrego domu, który próbował odebrać sobie życie, bo rodziców interesowały tylko jego oceny, a nie to, jakim jest człowiekiem… I w drugą stronę – w szkole dla dorosłych miałam słuchaczkę, która nie potrafiła się nawet poprawnie przedstawić w ojczystym języku… przez 18 lat nikt nie zainteresował się nią na tyle, żeby ją jakoś zdiagnozować, wysłać do szkoły specjalnej lub po prostu zapewnić rentę. Do dziś się zastanawiam, czy, gdyby ktoś się nią odpowiednio zajął 10 lat wcześniej, nie dałoby się jej wyprowadzić na prostą chociaż na tyle, żeby mogła pracować choćby przy tym przysłowiowym zamiataniu ulic. Na rodziców liczyć nie mogła, pochodziła z tzw. wielopokoleniowej patologii zasiłkowej (nie wdając się w szczegóły), ale gdzie byli nauczyciele przez ten cały czas? Inna sprawa, że nauczyciel bez zgody rodzica nic nie może – i koło się zamyka…

    Polubienie

Dodaj komentarz